Kolejna Piramida W Europie - Ekspedycja Naukowa - część druga...

Kategorie: 

wlasne

Po niebywałym sukcesie, jakim było zdobycie porządnych kapeluszy… (część pierwsza tutaj) … muszkieterom udało się bez strat w ludziach i sprzęcie pokonać kilka tysięcy kilometrów i dotrzeć do kolejnego bardzo ważnego etapu podróży.

 

Po drodze odbył się kolejny test na odwagę i szeroko pojętą przedsiębiorczość, ale ze względu na to, że był on bardzo mocno ściśle tajny, nie można go opisywać bardziej niż ponad to, że pomógł on i to znacząco podreperować kwestię zaopatrzenia technicznego ekspedycji. Udało się bowiem zgromadzić olbrzymi zapas paliwa i wszyscy muszkieterowie okazali się niekwestionowanymi ekspertami od prywatyzacji. Światowej klasy fachowcy żeby nie skłamać, i byle amator z byle komisji sejmowej… no po prostu wymięka.

 

Zaplecze techniczne więc było, bańki, beczki i kanistry zabezpieczyliśmy w lesie. W sumie nie dalej niż sto kilometrów od piramidy po to oczywiście, aby mieć wolne bagażniki a także, aby z kolei nam nikt ich podczas dalszej podróży nie zreprywatyzował. Tak że pozostało jedynie uzupełnić na potrzeby ekspedycji odrobinkę zapasy żywności... (i przy okazji sprawdzić wydolność kondycyjną muszkieterów), a potem udać się prosto do piramidy. Ale nie uprzedzajmy faktów...

 

Po długiej podróży, a potem jeszcze dłuższym przebijaniu się przez centrum zatłoczonego miasta naukowcy dotarli do kolejnego etapu ekspedycji.

Wysiedliśmy z samochodów w niesamowitym upale żeby rozprostować nogi i odparować w końcu pot na plecach, który całą drogę skraplał się tam w niemiły sposób.

Przez jakąś chwilę pozwoliłem im się kontemplować okolicą, o której można było wszystko powiedzieć z wyjątkiem malownicza.

- Ale zagłada. - westchnął Mały widząc krajobraz jak po epidemii.

To była prawda, pod niebotycznym murem z czerwonej i bardzo zniszczonej zębem czasu cegły, rosły gigantyczne chwasty, wśród których prześwitywały wypalone słońcem do białości na wpół zgniłe materace, zardzewiałe wózki sklepowe, wypłowiały szkielet samochodu i kilku bardzo niekompletnych skuterów, a nawet udało się dostrzec grupkę zdziczałych dzieci, załatwiających w tym bajzlu swoje potrzeby fizjologiczne. Trzeci lub czwarty świat tak właśnie musi wyglądać tuż po nuklearnej wojnie i inwazji zombie. Wiaterek delikatnie ciągnął po jezdni stare gazety, jakieś czterdzieści reklamówek miło dla ucha łopotało na ogrodzeniach, a jako że ogrodzone tam było wszystko, szybko ogarnęła muszkieterów postapokaliptyczna klaustrofobia.

W milczeniu przyglądali się miejscu, w które ich wywiozłem. Chcieli chyba coś powiedzieć, ale jak po jakiejś minucie nawet pies z kulawą nogą się odnalazł pasując idealnie do całej reszty, tylko westchnęli godząc sie z rzeczywistością. No i tak wygląda właśnie centrum Rzymu pomiędzy drugą a trzecią wojną światową Smile

Dzielnica, do której dotarliśmy była rzeczywiście maksymalnie podła i jedyną rzeczą, jakiej tu jeszcze brakowało był oczywisty brak murzyńskiej grubej prostytutki, aby dopełnić już do perfekcji pełnię tego koszmaru.

Ale zbyt długo nie trzeba było czekać, powiedzmy to szczerze, bo z chwastów rzeczywiście wyszła murzynka lekkich obyczajów, jako że one żyją przecież w takich właśnie miejscach. Wyszła kołysząc się jak pijany bosman, lecz co dziwne wcale nie była gruba albo pijana. Była potwornie nadgruba i hmmm....  to dobre słowo... przerosła najśmielsze oczekiwania. No i miała zaklejone jedno oko …

Podeszła nie wiedzieć czemu do nas i zaproponowała:

- Quaranta, amore mio.

- Co ona powiedziała? - spytał Mały, kiedy już obszedł ją dookoła i z nieskrywanym zainteresowaniem oszacował kubaturę jej monstrualnych pośladków.

- Pyta czy ci zrobić kwaranntannę żebyś się zaaklimatyzował... amorku. - wyjaśniłem mu życzliwie i skinąłem grubej głową dając do zrozumienia, że Mały owszem wyraża ochotę.

Mały zanim się obejrzał przyciśnięty został przez jej łapę, zupełnie jak przez łychę od koparki i zaczął być wleczony prosto w stronę chwastów.

Ledwie się wyrwał cyklopicy i aż miło było patrzeć jak się wije żeby się uwolnić. Walczył bardzo dzielnie z jej łapami - zupełnie jak ten Laokoon walczący z wężami, którego tak jakoś odruchowo skojarzyłem z mitologii.

[ibimage==21022==Oryginalny==none==self==null]

Mały powrócił do nas trochę podmaltretowany i niestety nawet jak potem murzynka zeszła do piętnastu nie udało jej się Małego zgwałcić, bo wykazał się niezachwianą postawą moralną. Profesjonalny, nieczuły na przyziemne pokusy naukowiec. Taki był Mały.

Murzynka więc zaszyła się w cieniu chwastów kładąc z tąpnięciem dupę na materacu a my zaczęliśmy się rozglądać.

- Po jaką cholerę my tu właściwie przyjechaliśmy? - spytał Większy. - To jakiś test na przygnębienie? Jeśli tak to mnie nie da się przygnębić... gdybyś widział Brooklyn na mojej dzielnicy...

- Nie no ależ skąd? Nie będziemy się gnębili. Chodzi o to, że mamy już ubrania i zapasy paliwowe, a więc kolejnym etapem, już ostatnim, będzie zaopatrzenie się po prostu w żywność na potrzeby ekspedycji. Przewiduje się przecież ładnych kilka tygodni pracy w górach odciętych od cywilizacji a więc musimy bagażniki napełnić po prostu po same brzegi.

- To gdzie kupujemy koryto? Jest tu jakiś tani hurt dla Afrykanów?

- Nigdzie nie kupujemy. To jest w końcu legalna ekspedycja a regulamin krucjaty bardzo wyraźnie zabrania łamać prawa. Koryto pójdziemy więc sobie po prostu legalnie pobrać. Jak zawsze, jak wszędzie, jak wszystko. Najważniejsze przecież na krucjacie to być uczciwym, prawda? Nocą pójdziemy po żywność.

- Pobrać?

- Pobrać, ponieważ przyświeca nam jeden cel - nie wydawać niepotrzebnie kasy. Na krucjacie...

- ... kasa wędruje tylko w jedną stronę - dla tomb raiderów.

- No właśnie. Skoro więc można pobrać żywność a nie kupować, pobierzemy ją aby uniknąć zbędnych formalności. Nasz budżet musi być nietknięty na potrzeby prawdziwego ekwipunku, gdyby się okazał w późniejszym etapie potrzebny. - przypomniałem im zasady, które nie wiedzieć czemu ciągle im zanikały w niepamięci.

- Czyli idziemy pobrać koryto? - dopytywał się Większy.

- Jak kapelusze? - nerwowo dorzucił Mały.

- Nie... no skąd? Kapelusze to kapelusze, pilnują ich kapelusznicy. Koryto natomiast pobiera się dużo mniej nerwowo. W zasadzie jest to łatwizna... tylko takie określenie przychodzi mi na myśl zważywszy na piętnaście lat doświadczenia w pobieraniu koryta.

- Gdzie to jest?

- Nad nami. - organizator stanął przed sześciometrowym pionowym murem z czerwonej cegły, pod którym dyżurowała murzynka i pokazał wzrokiem na jego szczyt. - Tam panowie muszkieterowie na samej górze jest nasz cel. Czarodziejskie źródło pożywienia. Niewyczerpane. Samoodnawialne. Prawdziwy magiczny sezam, jeśli chodzi o zaopatrzenie w koryto. Święty graal głodnych podróżników. Miejsce bardziej święte niż dywanik modlitewny muzułmanów. Osobiście pielgrzymuję tu od ponad piętnastu lat i nie pamiętam abym kiedyś opuścił tę oazę z pustym brzuchem. Te czarodziejskie miejsce jest niewyobrażalnie wręcz obfite. To nie mniej nie więcej tylko zaginiony jeszcze w pradziejach Róg Obfitości, który udało mi się już dawno temu podczas jednej z krucjat odnaleźć. Jest jak widać bardziej odcięte od świata niż Klasztor Szaolin w Tybecie ale znam również prowadzące do niego tajemnicze ścieżki więc bez paniki. Ze względu na ściśle tajne przeznaczenie Sezam jest nieoznaczony na żadnych mapach. Nie ma go w żadnych przewodnikach. Tylko wybrańcy znają jego położenie.

- No ale co tam jest? Nic nie widać, kuźwa?

- Mam zaszczyt przedstawić wam dworzec.

- Dworzec?

- To nie jest zwykły dworzec. Jest bardziej magiczny niż dworzec Harrego Pottera. Ma więcej peronów, więcej żywności, i duuuuużo więcej prawdziwej zabawy. Dworzec Roma Prenestina, panowie. Prawdziwy sezam i róg obfitości i tylko dla zmylenia zakamuflowany on jest jako pole bitwy trzeciej wojny światowej. W rzeczywistości, jeśli chodzi o dworce jest to perła w koronie. Czysty diament ukryty tylko dla własnego bezpieczeństwa w tej wszechobecnej stercie gnoju.

- Dalej niczego tam nie widzę. - na Małym moje wzniosłe przemówienie w ogóle nie zrobiło wrażenia.

Dalej zerkał w stronę grubej, a nawet nawiązał z nią kontakt wzrokowy tak namolnie, że aż chciałoby się strzelić go w kark dla poprawienia koncentracji.

Kiedy cyklopica zrobiła podejrzanie gruby manewr zdradzający zamiar podniesienia dupy z materaca, złapałem Małego za łokieć, żeby się nie rozpraszał i pociągnąłem na spacerek w głąb ulicy.

- Stąd gdzie jesteśmy dworca nie widać, to prawda, ale to dlatego bo stoimy za blisko. Pod latarnią najciemniej... odejdźmy więc nieco kawałek panowie i wejdźmy do jakiegoś bloku najlepiej na czwarte, piąte piętro po to, aby z góry dokładnie obejrzeć obiekt i opracować wspólnie jakiś plan na wieczór.

Po drugiej stronie ulicy, w sumie niedaleko od grubej, w pierwszym lepszym budynku przelecieliśmy palcami po domofonie od góry do samego dołu, gdyż odkąd tylko wymyślono domofony, jest to najlepszy sposób jaki wypracowała ludzkość na wejście do dowolnego budynku. Po chwili wśród niezliczonych niedorzecznych pytań typu "Chi e?" (Kto tam?) ktoś bardziej rozgarnięty odblokował drzwi bez zadawania idiotycznych pytań. W każdym bloku, w każdej społeczności, zawsze mieszka ktoś mądry (kolejna wskazówka Smile

Tak więc po kilku minutach byliśmy już na dachu jakiegoś typowego dla Rzymu familioka w kształcie kostki Rubika naszpikowanej grabiami, i wygrzewając się tam w promieniach słońca jak w saunie napawaliśmy oczy widokiem dworca w całej jego okazałości.

Tak mi się przynajmniej wydawało bo:

- No to gdzie konkretnie jest ten dworzec? - jako pierwszy zaniepokoił się Mały, który nadal go nie widział ze względu na zaćmienie umysłu jakie chyba rzuciła na niego szamanka z Afryki. Odkąd bowiem ujrzał jej dupę był już jak zahipnotyzowany od tamtej chwili.

- No... tam gdzie patrzysz.

- To jest dworzec? To? To... te... Auschwitz?

[ibimage==21023==50_procent==Oryginalny==self==null]

(to na foto to nie jest dokładnie miejsce, które widzieliśmy ale tam chyba akurat najbliżej dojechał samochodzik wujka googla)

- Dokładnie.

- Dlaczego ten... to ale… dlaczego ten… dworzec wygląda jak obóz?

- No właśnie. - poparł go Większy. - Też mnie to zastanawia, dlaczego dworzec nie wygląda jak dworzec... tylko jak obóz koncentracyjny? Coś mi tu nie gra...

- No cóż... - zacząłem im tłumaczyć z szerokim uśmiechem. - nie mam co do tego całkowitej pewności, no ale gdybym już miał zgadywać to najprawdopodobniej wygląda on tak jak wygląda z powodu... uporczywego pobierania żywności. - postanowiłem jakoś osłodzić nie najlepsze pierwsze wrażenie. – Przez ponad piętnaście lat uzupełniam tu zapasy koryta a więc to prawda, że nie wygląda on tak samo jak kiedyś. Kiedyś nie było rzeczywiście tej... wszechobecnej mmm.... obozowej infrastruktury, która rodzi przygnębienie. Szkoda że nie widzieliście go dawniej, bez drutów, bez wieżyczek - tu naprawdę kiedyś było ładnie Smile

- Dobra, wiec gdzie jest haczyk?

- Haczyk?

- No jak wygląda całe te pobieranie żywności?

- Och... jest to stosunkowo proste. Więc tak sprawy stoją - to jest jak widać bardzo spore miasto a więc ma sporo dworców. Sporo dworców przerabia sporo pociągów. Sporo pociągów kończy w tym mieście bieg, a więc stworzono ten właśnie dworzec, niedostępny dla lemingów, do obsługi sporej części pociągów. Mówimy tu oczywiście o pociągach sypialnych ale nie tylko. Są tu również obsługiwane wagony restauracyjne, kuszetki, itp. Chodzi o to, aby wymienić w nich pościel, kocyki, poduszki  no i... żarcie przede wszystkim. Każdy wagonik restauracyjny posiada taki milusi barek wypełniony tym co alpiniści i poszukiwacze skarbów potrzebują najbardziej. Są to papierosy, zapalniczki, naczynia szklane z piwem, naczynia aluminiowe, napoje gazowane dla abstynentów, batoniki energetyczne typu snickers, pączki z wieczystą przydatnością do spożycia, niezniszczalne krakersy, no i całe zgrzewki takich malusich sznapsów, z których wychodzą super drinki. Mój ulubiony sznapsik to anyżówka nie wstrząśnięta ale dokładnie wybełtana z colą. Są po każdej podróży tego właśnie olbrzymie ilości w każdym jednym wagonie restauracyjnym, a jeśli nie ma, no to personel dworca nic nie robi tylko dba aby były, albowiem jak ten Syzyf uzupełnia je na bieżąco. I w tym idealnym momencie, kiedy oni skończą swoją syzyfową robotę, pojawiamy się my i prywatyzujemy niewielką część żywności na potrzeby ekspedycji. Myślę że trzy kursy wystarczą aby napełnić bagażniki.

- Ojojoj. Trzy bagażniki piwa... - westchnął Mały z rozmarzeniem drapiąc się po głowie. - Noooo... duży ten dworzec i tak sobie myślę, że pod osłoną nocy udałoby się do niego dostać spomiędzy tamtych budynków które do niego przylegają. O tam...

- Dobre masz oko. - pochwaliłem go za spostrzegawczość. - To rzeczywiście doskonałe miejsce i wejść można tamtędy naprawdę łatwo... było piętnaście lat temu. Potem na tym murku zainstalowali kamery, halogeny, druty kolczaste a nawet jakieś potłuczone butelki no i już się nie da.

- No to tamtędy lipa?

- Lipa. I tamtędy i owędy, bo oprócz kamer całość dworca otoczyli również drutem kolczastym - i po ciemku można się zaplątać.

- Już wiem. - rzucił Większy. - Jak tylko się ściemni możemy na teren dostać się po prostu torami.

- Torami, powiadasz? - zapytałem ciekaw co wygłówkował.

- Niech sobie dworzec będzie okamerowany i odrutowany ale przecież tu non stop wjeżdżają pociągi, a więc idąc po torach można się tam dostać tak samo jak one, prawda?

- Święta prawda. - przyznałem - I jeszcze dziesięć lat temu tak właśnie można było się tam dostać. Stare dobre czasy. - westchnąłem.

- A dlaczego już nie można?

- Ponieważ przy torach dojazdowych do dworca, także postawiono wydajne halogeny i niewielki ale też wydajny posterunek. Siedzi tam chyba ze trzydziestu karabinierów jak nie lepiej a jak nie siedzi to sobie cały teren patroluje.

- O ku*wa, to są tu jeszcze jakieś patrole?

- Ale tylko w nocy.

- Przecież my tam idziemy w nocy.

- I właśnie to sprawia, że pobrana tutaj żywność bardzo smakuje. Nawet te wodoodporne pączki zabezpieczone bejcą dla przyszłych pokoleń...

- Więc jak się tam dostaniemy?

- Zastanówcie się. - zaproponowałem - Przemyślcie co byście na ich miejscu zrobili żeby zniechęcić do wejścia a co na własnym, żeby tam się dostać.

- To może by… bramą wjazdową? Przecież muszą tu przyjeżdżać jakieś ciężarówki z tym całym towarem. Może tego właśnie się nie spodziewają, że ktoś na wydrę tutaj wejdzie po prostu główną bramą... zupełnie jak pracownicy...

- Doskonały pomysł. I jeszcze pięć lat temu znakomicie działał... teraz są karty magnetyczne i taka mała wartownia ale dwóch karabinierów jakoś się tam mieści...

- No nie... - jęknął Mały. - W takim razie nie mamy szans. Przynajmniej ja nie widzę możliwości...

- Nie zasiewaj defetyzmu i zniechęcenia. Możliwości na wejście być może i nie będzie ale najbliżej za pięć lat - kiedy zainstalują tu lotniskowiec i jakąś grupę uderzeniową szybkiego reagowania. Do tego czasu jednak, czyli do postawienia przy dworcu lotniskowca zawsze będą szerokie możliwości. Jest tak, gdyż oni w odróżnieniu od nas nie mają po swojej stronie najważniejszego czynnika - słowiańskiej fantazji, rozumiesz? Cała ich przewaga technologiczna i liczebna jest zatem zupełnie bez znaczenia. A my oprócz słowiańskiej fantazji posiadamy oczywiście także element zaskoczenia, czyli jest to nawet absurdalnie wielka przewaga na naszą korzyść. Oni są w tak beznadziejnej sytuacji pragnąc nieudolnie upilnować tego nieszczęsnego dworca, że właśnie się zastanawiam nad jakimś wyrównaniem szans w ramach fair play i uprzedzeniu ich przynajmniej, że dziś się do nich wybieramy. Trzykrotnie.

- Oszalałeś?

- Inaczej byliby bez szans - kompletnie skazani na porażkę. - stwierdziłem. - A więc szansę na złapanie nas to obowiązkowo należy im dać. Szansę i tylko szansę więc nie popadajmy zaraz w jakąś paranoję. Nie złapali mnie piętnaście lat więc nie ma podstaw uważać, że nagle im sie to uda bo niby dlaczego miałoby tak być, skoro nie ma ku temu nawet podstaw.

- Rutyna. Większość kończy marnie, bo ich gubi zbytnia pewność siebie i rutyna właśnie.

- Wiem. Ale wiem też, że tu nie ma nic rutynowego, bo sytuacja sie nieustannie zmienia a ja nigdy nie wchodzę dwa razy tak samo, ok? Właśnie ze względu na rutynę. Tak że proszę nawet przez moment nie myśleć, że nas złapią bo nie ma ku temu przesłanek po prostu. Szansę jednak chociażby z litości powinniśmy im zaoferować... pamiętacie tego czereśniaka spod Grunwaldu co pobrzękując jak stara rynna przyszedł z mieczami...? To właśnie to. Fair play, nic więcej. Inaczej mogliby przestać mnie tutaj szanować, a takiej zniewagi bym nie zniósł...

- Szanować?

- Ano szanować, bo to nie kto inny tylko ja im dałem tutaj robotę. Dzięki moim wizytom, kiedyś nawet bardzo regularnym, oni mogą wyżywić dzieci i kupić żonom wibrator albo dać im kieszonkowe aby miały na kochanków. To wszystko zawdzięczają mi, a więc szanują mnie za to. A to, że żyją nadzieją że mnie kiedyś złapią i oklepią...  to nie ma i tak znaczenia, ponieważ to nigdy nie nastąpi. Im wystarcza sama nadzieja na zwycięstwo i tylko to się liczy... w prawdziwym sporcie.

- Zawsze trzeba być przygotowanym na najgorsze... czyli że nas złapią. Nikt nie zwycięża bez końca.

- Bez lotniskowca to jak już wiemy tylko niepoważna teoria... no ale jak już teoretyzujemy tutaj sobie beztrosko to powiem wam jeszcze, że karabinierzy to tak z samej zasady najpierw biją do nieprzytomności a dopiero potem zadają jakieś pytania. To tylko zwykłe chamy bądź co bądź... dlatego jest to kolejny doskonały powód, aby się nie dać złapać oraz po raz kolejny... zagrać im na nosie. Tego uczucia nic nie jest w stanie zastąpić. Nie znacie go jeszcze ale... poznacie i wówczas czekam na wasze opinie... Póki co nie ma co gdybać i siać wątpliwości nie znając zupełnie zagadnienia jakim jest euforia. Prawdziwa euforia z prawdziwego zwycięstwa. Coś tak wspaniałego, że tego nawet nie można opisać. Po dzisiejszej nocy będziecie ją czuli z pewnością... hi hi i obyście się uzależnili... bo to jest najlepszy możliwy narkotyk - w stu procentach naturalny i o niebo lepszy niż wszystkie inne.

- Oby. Jest jeszcze coś, o czym nie wiemy?

- Jest sporo rzeczy a najważniejsza z nich to fakt, że nocą cały dosłownie teren jest niesamowicie oświetlony bardzo silnymi halogenami, które oczywiście należy wykorzystać do naszych celów, czyli niezauważonego wejścia na teren dworca i sprywatyzowania wagonów z żywnością. Teraz jest dzień wiec tego nie widać, że lampy są bardzo silne - ale to jest ich błąd właśnie, bo są one tak mocne, że stojące na peronach pociągi rzucają silny cień który nas ładnie skryje, gdy będziemy na jakimś peronie. Wewnątrz natomiast wystarczy się trzymać bardzo blisko stojących pociągów aby non stop być w cieniu lub już najlepiej wyłącznie wewnątrz wagonów się po terenie przemieszczać. Przy tak wysoko umieszczonych lampach szyby działają po prostu jak lustra i ludzie wewnątrz mogą się swobodnie przemieszczać będąc całkowicie niewidoczni z zewnątrz, bo światła w wagonach i tak nie działają bez lokomotywy, ok? Z wagonu do wagonu natomiast można się zatem przemieszczać swobodnie i to po całym dworcu. Bez obaw, w zestawie poszukiwacza skarbów zawsze jest kluczyk do wagonów.

- No więc jak tam wejdziemy?

- Wejdziemy po tym murku pod którym byliśmy tylko może nieco dalej od legowiska cyklopa. A światło nas nie ujawni bo... halogeny świecą do wewnątrz dworca, ok? Pod nimi jest w nocy raczej ciemnawo i będzie dość czasu aby się wdrapać i wyciąć jakieś przejście w drutach. Obcęgi będą znowu potrzebne.

- Przecież ten mur ma z sześć metrów i jest pionowy...

- ... I dlatego tam nie należy się spodziewać patroli więc jest to całkiem dobra okoliczność. A poza tym dalej są miejsca, gdzie nie jest aż tak wysoko jak tutaj.

- Ale jak...?

- To proste. Ja stanę na ziemi, ty staniesz na mnie a on na tobie. Kiedy już się chwyci czegoś na samym szczycie po kolei się będziemy wspinać na górę po naszych ciałach, tylko w odwrotnej kolejności, ok? To naprawdę łatwe.

- Hmmm... to się może nawet i udać. To mówisz że piętnaście lat już tu nabierasz żywności?

- Pięć, do dziesięciu lat temu to nawet bardzo regularnie, co piątek. Wchodziło się po plecak lub dwa plecaki piwa na weekend... no i jakąś świeżą pościel... odkąd jednak kręcą się tutaj patrole moje wizyty już nie są aż tak systematyczne...

- Skąd wiesz czy tam na murze nie ma kamer również?

- Nawet jeśli są no to co z tego? Idziemy w nocy a kamera działa inaczej wówczas. Na ewentualnym monitorku wszystko w nocy i tak jest czarno białe wiec prawie niewidoczne. Poza tym obraz jest niewyraźny z zasady, bo jak pamiętam ten monitoring ma już co najmniej z dziesięć lat jak nie lepiej więc wystarczy znać co nieco zasady aby się tym nie martwić.

- Zasady?

- Obraz na monitorze z ewentualnej dziesięcioletniej kamery obserwuje przecież człowiek, ok? Człowiek znudzony to raz, bo robi to bezskutecznie już dziesięć lat przynajmniej, a dwa oko człowieka znudzonego działa jak oko każdego innego człowieka - jest to oko drapieżnika a więc reaguje przede wszystkim na ruch. Kiedy coś jest nieruchome i nie wyróżnia się kolorem albo oczywistym kształtem, nie przykuwa uwagi. Wystarczy więc poruszać się w zasięgu kamer możliwie najwolniej aby... pozostać niezauważonym, bo obserwujący ewentualny obraz z ewentualnej kamery znudzony człowiek nawet tego ruchu nie zauważy. Natomiast szybki ruch to on zobaczy nawet kątem oka na granicy widoczności a więc to tyle jeśli chodzi o zasady poruszania się w nocy. Powolność jest kluczem do bycia niewidzialnym. Ślimacze ruchy. Od wejścia na szczyt muru aż do wejścia do wagonu żadnych nerwowych ruchów. Idziemy jak ślimaki w pozycji przykucniętej aby nasze sylwetki nawet nie kojarzyły się z kształtem ludzkim, który ktokolwiek mógłby poprawnie zinterpretować. To tyle żeby nie zwrócić na siebie uwagi kogoś przy ewentualnym monitorku.

- Mimo wszystko strasznie wygląda ten dworzec. To kuźwa nie dworzec tylko obóz koncentracyjny....

- To prawda, dostał takiego wyglądu zaraz po tym jak do unii weszło sporo głodnych ludzi z Rumunii... a i Albańczycy mają jakiś odwieczny problem z jedzeniem a są bardzo wszystkożerni... myślę jednak, że nie napotkamy tam Rumunów albo Albańczyków, bo ich z zasady zwykły drut kolczasty jest w stanie skutecznie wypłoszyć. Słowianie natomiast to inny gatunek... i byle drucik ich nie jest w stanie zniechęcić...

- Oby...

- Poza tym po naszej stronie jest najważniejszy czynnik - szczęście. Pechowcy go nie mają a jak ktoś się urodził w Rumuni no to przecież jest pechowcem, no tak czy nie? A my nie dość że mamy szczęście to jeszcze bardzo duże. A oprócz oczywiście szczęścia, zadbamy również o co nieco bardzo mocnej magii, która nam spotęguje przychylność opatrzności. Musimy mieć naprawdę bardzo silną magię, czyli... żabkę.

- Żabkę?

- Żabkę. Uniwersalną czarodziejską różdżkę do wszystkiego używaną przez magików hydraulików. Nie wiadomo skąd się tak naprawdę wziął na Ziemi ten tajemniczy ludek ale podejrzewam, że to odległe ziomki Harrego Potera. Mają swój niemal ludzki dialekt, swoje prawie ludzkie cechy a nawet kiedy czarują pod zlewozmywakami zawsze używają tajemniczych zaklęć - mufka, nypel lub śrubunek? Magicy gadają więc prawie jak ludzie, wyglądają prawie jak ludzie ale nie do końca, bo u nich dekolt jest pod plecami i co ciekawe wcale się tego nie krępują tylko chodzą topless.

[ibimage==21025==Oryginalny==none==self==null]

- No ale najważniejsze, że magię mają przemocarną - Harry Potter i jego różdżka wymięka - przy pomocy jednej czarodziejskiej żabki mogą opanować każdą śrubę, każdy nypel, każdy pakuł, każdą mufkę no i oczywiście każdy śrubunek - nawet ten najpotężniejszy, juz nie mówiąc o pomniejszych smokach. Niszczą jednym magicznym narzędziem, każdego podzlewozmykowatego potwora. Mają potężną magię. No i biust ich nie rozprasza więc tylko na tych swoich czarach mogą sie skoncentrować. Oprócz obcęgów musimy po prostu zdobyć magiczną żabkę magików hydraulików. To postanowione.

Pod wieczór, (juz po wizycie w sklepie z narzędziami), zaparkowaliśmy auta nieco dalej i zrobiliśmy przegląd bagażników, pod kątem toreb na zaopatrzenie.

Mały miał jakiś śmieszny plecaczek z petardami a Większy pasiastą torbę z uchwytami - standartowe wyposażenie Wietnamczyków na każdym targowisku świata. W Wietnamie oni się chyba rodzą w tych torbach pasiastych... nieważne.

- Panowie, co to jest? - zapytałem ich pogodnie widząc te drobiazgi jakie przywieźli na krucjatę.

- Nooo.... torby na żywność.

- Eeee… nie. Schowajcie gdzieś sobie te siateczki na zakupy w biedronce. My nie idziemy tam po serwetki śniadaniowe albo jakieś pamiątki więc musimy mieć poważny plecak na poważne... zakupy, dobrze? Te wasze mmm... torebki nie wytrzymają transportu.

- Jak to nie wytrzymają?

- Czekają nas ze trzy bardzo poważne kursy, w dodatku po trudnym terenie, a z tymi waszymi siateczkami krążylibyśmy tam i z powrotem ze dwa tygodnie żeby uzupełnić zapasy i pewnie po drodze udałoby się nam z połowę rozsypać i pogubić w ferworze walki. Przywitajcie się z prawdziwym plecakiem. - pokazałem im prawdziwy plecak.

- O matko, co to jest? - Mały był przerażony jego wielkością.

- To się nazywa Prawdziwy Plecak. Ma jak widać ponad metr głębokości, nie posiada śmiesznych przegródek, ma także łańcuch do zawiązywania a nie jakieś zabawne rzemyki albo plastikowe sprzączki, posiada rączki których nie można urwać nawet jeśli przyjdzie przenieść w nim sporego cielaka, no i ma obwód jak beczka na kiszoną kapustę. Plecak prawdziwy to nie jest plecaczek na drugie śniadanie. To plecak o pojemności standartowej baryłki używanej w przemyśle petrochemicznym. My przecież nie idziemy poczęstować sie piwem lub dwoma piwami no i nie będziemy do rana liczyć butelek, tylko sprawnie oszacujemy nasze... wydobycie w uniwersalnych baryłkach. Wydobędziemy dzisiaj po prostu trzy baryłki i myślę, że to wystarczy aby jedzenia w górach nam nie zabrakło.

- No niezły plecak. - Mały z zamyśleniem zaciągnął w nim jednym ruchem łańcuch.

- To jedyny oryginalny plecak na calutkiej matce Ziemi, cała reszta to tylko nieudolne podróbki. W prawdziwym plecaku od biedy można nawet zamieszkać, bo jest wodoszczelny i odporny dosłownie na wszystko. Jego się nie da zniszczyć. To on niszczy ludzi, bo to jest plecak z Legii Cudzoziemskiej. Czekają nas dziś trzy poważne kursy więc każdy z nas jeden kurs wykona, żeby było sprawiedliwie - to dużo lepiej myślę, niż gdyby każdy z nas miał się kilka razy poobwieszać jak idiota torebkami i brzęczeć butelkami non stop skacząc po płotach, peronach i wagonach. W tym plecaku nic nie brzęczy, jeśli się zaciśnie łańcuch jak należy. Jest z nim tylko na początku pewien mały problem... chodzi o to… aby go poderwać z ziemi - no ale jako że są do tego asystenci więc ten element myślę pójdzie nam jak z płatka. Idziemy w sumie po utwardzonym więc nikogo ten plecak raczej nie wgniecie dziś w glebę...

Wejście na Prenestinę odbyło się bez zakłóceń. Wystarczyło przeciąć jeden najniższy drut na szczycie, aby zrobić wygodne przejście. Na pierwszym peronie otworzyliśmy pierwszy wagonik kluczykiem kolejowym i rozpoczęliśmy wydobycie. Z wagonu na wagon uzupełnialiśmy zapasy kładąc starannie warstwę butelek, na nią warstwę cukru w torebeczkach, potem znowu warstwa butelek, warstwa, poszewek na poduszki, warstwa butelek, warstwa papierosów i tak do wypełnienia plecaka. Nie obsłużone wagony miały tylko resztki, natomiast obsłużone posiadały również zabawne kłódeczki które pękały pod naporem żabki dosłownie jak zapałki. Kiedy plecak był już wypełniony udaliśmy się w drogę powrotną niosąc go jednak na zmianę, żeby się jego ciężarem po prostu nie wykończyć. System zmianowy okazał się lepszy niż ten wcześniej zaplanowany, bo nikt nie musiał robić odpoczynku tylko przerzucaliśmy plecak i on wędrował bez przerwy.

Nikt nas nie zauważył, było cicho i spokojnie. Po obiekcie krążyły śmieszne ciuchcie na gumowych kółkach rozwożące po peronach zaopatrzenie śmiesznymi wagonikami. Poczuliśmy się jak w Disneylandzie i wypiliśmy za zdrowie obsługi tych ciuchciowych kolejarzy. Piwo było koniecznością, bo kiedy dotarliśmy do dziury w drutach porządnie odparowaliśmy sporo płynów ustrojowych targając ten plecak. Na szczycie przepakowaliśmy zawartość plecaka do poszewek na poduszki i spuściliśmy je po kolei na sznureczku na dół prosto w chwasty.

Drugi kurs przebiegł identycznie. Jedyną różnica było wypicie dwóch piw ze względu na potliwość muszkieterów no i pierwsze oznaki zmęczenia materiału, z jakiego zbudowane były ich kręgosłupy.

Trzeci kurs jednakże nie przebiegł już tak bardzo gładko, bo kiedy sytuacja zrobiła się komfortowa i prawie pół plecaka już było wydobyte, nagle zauważyliśmy jakieś dziwne ruchy na peronie. Zamarliśmy w bezruchu nad plecakiem.

Trzech niedojrzałych i zupełnie jeszcze nieprzystosowanych do życia w społeczeństwie karabinierów wędrowało sobie leniwie wzdłuż pociągu. Zachowywali się głośno jak dzieci i jak dzieci gaworzyli gestykulując rączkami.

Cofnęliśmy się krok od okien patrząc ciekawie na nich z wagonu.

Przeszli pod naszym oknem, a kiedy mijali koniec naszego wagonu zainteresowała ich szpara, jaką pozostawiliśmy nie chcąc trzaskać drzwiami. Ups, małe niedopatrzenie. He he. Kiedy jeden z karabinierów złapał za klamkę najwyraźniej mając ochotę bliżej sprawę zbadać i zajrzeć do wagonu Mały szepnął:

- Chodu.  - kierując sie w drugą stronę wagonu.

Panika tak szybko narosła, że musiałem dosłownie stanąć muszkieterom na drodze żeby ją opanować.

- Tak się nie da uciec. Wszystko  tu jest i tak odrutowane i otoczone i nie ma najmniejszego sensu biegać w panice po całym dworcu jak szczury. To nic nie da. - powtórzyłem blokując drogę.

- To co...?

Nie odpowiedziałem, bo nie było czasu tylko podszedłem do wahadłowych drzwi wewnętrznych, dzielących przedsionek od korytarzyka wagonu i na sekundę przed karabinierem przekręciłem w nich kluczyk. Nie było już nawet czasu się do jakiegoś przedziału schować, no więc jak tylko dotarł do tych drzwi zauważył nas oczywiście po drugiej stronie w świetle swojej latarki. Na chwilę aż zamarł.

My także.

Przez chwilę patrzyliśmy na siebie z zainteresowaniem, po czym kiedy złapał za klamkę tylko westchnąłem i pokręciłem głową z niedowierzaniem.

Karabinier poczerwieniał i zaczął poprzez dzielącą nas szybę konwersację w uniwersalnym dla wszystkich mieszkańców Ziemi języku migowym.

Szarpnął ponownie za klamkę kilka razy co oczywiście oznaczało "Zaraz wam nogi z dupy powyrywam, jak tylko to otworzę" ale w odpowiedzi pokazałem mu z wyrzutem kluczyk, co oznaczało: "Bez kluczyka? No jak można iść na wagony nie mając kluczyka do wagonów?"

Chyba na opak mnie zrozumiał, bo zamiast tam postać i się zastanowić nad sobą, on natychmiast wysłał jednego ze swoich po kluczyk do tych ciuchciowych kolejarzy, za co go w sumie pochwaliłem poważnym skinięciem głowy.

Panika w naszej części wagonu sie tymczasem wyraźnie zmniejszyła, wiec przekazałem wszystkim zebranym a zwłaszcza nowoprzybyłym, że to był bardzo dobry ruch, bo sprawił że z trzech karabinierów zrobiło się w wagonie tylko dwóch. Jeszcze ze dwa takie dobre, strategiczne ruchy no i będzie można opuścić obiekt.

Karabinier tymczasem dostał nowego ataku szału, bo znowu złapał za klamkę przekazując stanowcze "otwierać" w języku migowym.

Wzruszyłem ramionami co oznaczało oczywiście "No ale po co, skoro jak znam życie i tak nie wziąłeś ze sobą kajdanek. Nie wziąłeś, prawda?"

Na chwilę spuścił ze skruchą głowę, ale nie zastanowił się nad sobą tylko jak dziecko pozbawione lizaka podniósł twarz przybierając mściwy wyraz twarzy. Coś tam knuł najwyraźniej, przeciwko muszkieterom ale raczej nic sensownego, bo mu lewa stopa zaczęła podskakiwać ze zdenerwowania.

Powinien teraz według moich obliczeń ochłonąć, uspokoić się i pomyśleć w końcu nad sobą, a potem... oczywiście okrążyć nas... ale dziwne, że jeszcze na to co jest oczywiste nie wpadł. No nie był to tytan intelektu niestety... jakiś narwaniec zwyczajny...

Czekając zatem aż wpadnie na złotą myśl o naszym okrążeniu odwróciliśmy się do niego plecami, co oznaczało: "beznadziejny z ciebie przypadek" i... przypaliliśmy sobie papierosy.

Palimy, palimy, strząsamy popiołek na dywanik i tak patrzymy po sobie patrząc kątem oka co zrobi nasz mózgowiec.

No... w końcu zarybił i podjął życiową decyzję. Powiedział coś do drugiego karabiniera i tamten wyskoczył z wagonu aby nas... okrążyć.

Brawo. Wyjąłem więc Małemu papierosa z dłoni i włożyłem w nią kluczyk. Kiedy karabinier biegł peronem Mały na spokojnie podszedł do drugich drzwi wahadłowych i przekręcił w nich kluczyk. Potem wrócił dokończyć papierosa.

Dwie sekundy po tym mieliśmy już dwóch karabinierów stojących za dwiema szybami ale żaden z nich niestety w dalszym ciągu nie zastanawiał się nad sobą i nad swoim postępowaniem, tylko obaj miotali się bezmyślnie na przeciwległych końcach wagonu.

Adrenalina osiągnęła w międzyczasie szczytowy poziom i sprawiła, że muszkieterowie zaczęli się w końcu wyluzowywać i myśleć logicznie.

- No dobra, śmichy chichy ale już dość zabawy, panowie. Musimy stąd się ewakuować zanim ten trzeci powróci z kluczykiem i zrobi nam z kolegami łomot.

- Jaki plan?

- Zrobimy tak... - powiedziałem im jak i przystąpiliśmy do działania.

Żeby oślepić wroga i dać mu znowu trochę czasu na zastanowienie się nad sobą, spuściliśmy oczywiście na dół roletki na obu drzwiach wahadłowych i pozamykaliśmy większość przedziałów z kluczyka, aby trochę czasu im zajęło posprawdzanie wagonu jak już przestaną się nad sobą zastanawiać i już wejdą do wagonu. Mniej więcej na środku wagonu w przedziale przygotowaliśmy plecak do ewakuacji kładąc go na siedzeniu i podnieśliśmy pod parapetem stolik, aby służył jako drabinka ewakuacyjna. Kiedy wszystko było już przygotowane wyszliśmy ponownie na korytarz i po uzgodnieniu wszystkich szczegółów szybko otworzyliśmy okno z drugiej strony. Mały z kluczykiem wyskoczył tamtędy przez nas podsadzony i zeskoczył na peron. Jego wyjście nie pozostało oczywiście niezauważone ale zanim obydwaj karabinierzy opuścili wagon i ruszyli za nim, on już znikł pod kolejnym pociągiem na peronie obok. Kiedy karabinierzy zajęci byli zaglądaniem pod tamte wagony nie wykazując zupełnie chęci włażenia pod nie w swoich czyściuteńkich mundurkach, ja i Większy ewakuowaliśmy się z plecakiem przez okno przedziału po drugiej stronie pociągu. Przeczołgaliśmy się pod dwoma kolejnymi pociągami i wskoczyliśmy do trzeciego, gdzie zgodnie z planem miał przybyć Mały, kiedy już się z karabinierami upora po swojej stronie.

Był bez obciążenia więc szybko się wyrobił. Karabinierów oczywiście przybyło i nawet zrobili niezłą nagonkę ale to wszystko działo się zupełnie w innej części dworca. Tam gdzie ich wyprowadził Mały – a tam byli póki co całkiem nieszkodliwi.

Mały przybył po jakimś kwadransie. Miał pełny kamuflaż na twarzy i wyglądał po prostu jak emigrant z Afryki po tych akcjach pod wagonami.

- Wszystko w porządku? - zapytałem.

- Tak ale poważnie, trzeba stąd spier***. Wiecie ilu ich tam teraz jest?

- Niech zgadnę... są wszyscy?

- Więcej niż wszyscy... no i zawzięli się. Idą kuźwa systematycznie, czeszą od samego początku pociąg po pociągu, wagon po wagonie, przedział za przedziałem. Nawet perony obstawili. Kilku idzie pociągiem a kilku po obu stronach pociągu. Lipa. Widać że już to ćwiczyli i niczego nie przeoczą tym razem.

- Jaka lipa? Jaka? Póki co szamoczą się jak dzieci. Nie widać? Zanim sprawdzą wszystkie pociągi w ten sposób zejdzie im co najmniej do rana. Zyskaliśmy naprawdę kupę czasu panowie muszkieterowie, a więc nie ma co panikować tylko trzeba skończyć robotę. Nie można po takich cyrkach odejść stąd z niedokończonym plecakiem.

- Ty chcesz jeszcze plecak doładować? Oszalałeś?

- Oczywiście że chcę. To przecież logiczne. Jak nas dorwą to oklepią nie patrząc czy mamy plecak czy nie mamy plecaka, no więc lepiej go mieć skoro klepanie jest i tak zagwarantowane.

- To fakt. Ale z plecakiem ciężko się poruszać i można przez niego dać się złapać.

- Plecak zawsze można zrzucić jak sie zrobi przykrym balastem. Ale jak się nie zrobi no to lepiej go mieć skoro juz za niego dupy nadstawiamy. Ładujemy go do końca tylko już nie takim jak wcześniej ciężarem. Papierosy, pączki, te dziwne ciasteczka no i tylko symbolicznie piwa.

- Ale jak się stąd wydostaniemy kuźwa? Mogliśmy zamiast się z nimi bawić w chowanego od razu wiać jak była okazja, no to może by się nam udało. - rzucił Większy z żalem. - Teraz jak już obstawili wszystko czarno to widzę, naprawdę czarno... mocno biją?

- Bardzo mocno, tak słyszałem. Ale ucieczka byłaby błędem. Bo ucieczka bezładna zawsze kończy się klęską. Pewnie zawiesilibyśmy się gdzieś na drutach i wyłuskali by nas jak szczeniaki jednego po drugim. Tymczasem mamy chwilowy spokój i możemy myśleć na spokojnie. I tak sobie myślę stawiając się w ich położeniu, że jedyną szansą, aby po raz kolejny nie wyjść na idiotów powinni tym razem sprawdzić wszystko szczegółowo, systematycznie od początku do końca.

- No i właśnie to robią. - potwierdził Mały. - Idą od samego początku, po wszystkich pociągach i po wszystkich peronach. Jeden po drugim sprawdzają, bo kłódeczek żeśmy chyba już z trzydzieści im zniszczyli. I wcale nie muszą się śpieszyć wiedząc, że nas w gdzieś w środku i tak mają. Ale wpadka...

- Żadna wpadka. Wszystko jest pod kontrolą. Powtarzam zyskaliśmy czas - kilka ładnych godzin. Mamy więc całe godziny spokoju i oczywiście brak paniki, to dobra wiadomość. A kilka godzin spokoju to jest naprawdę coś. Doładujmy ten plecak, będzie dobrze.

- Dobrze? Będzie dobrze? I to tyle?

- Przecież póki co szczęście nam nieustannie sprzyja. Dlaczego? Bo tu nie ma na pechowców. To proste. Więc skąd ten niepokój?

- Ech... oby tak było.

Zapaliliśmy aby do końca ochłonąć a potem poszliśmy pobrać zaopatrzenie, które przerwano nam wcześniej w tak niemiły sposób. Ten pociąg, w którym akurat byliśmy był już obsłużony na szczęście. Wszędzie wiec była i świeża pościel, całe zgrzewki i całe kartony papierosów zamiast napoczętych i sprofanowanych resztek. Jedynym kłopotem był oczywiście fakt istnienia malutkich zabawnych kłódeczek na już obsłużonych wagonach. Żeby więc nie było tak przykro patrzeć na te przykre kłódeczki, ponownie pozdejmowaliśmy je fachowo magiczną żabką magików no i uzupełniliśmy trzy razy szybciej nasz plecak trzy wagony dalej w naprawdę ekspresowym tempie.

Żeby plecak wyglądał naprawdę pięknie dorzuciliśmy na wierzch parę zgrzewek tych cudownych sznapsów kładąc nacisk na mój ulubiony anyżowy i zawiązaliśmy porządnie łańcuch.

Byliśmy obecnie mniej więcej w połowie dworca szacując ilość peronów, a więc po jakiejś godzinie, dwa pociągi przed nami udało się dostrzec światełka obławy. Tak jak mówił Mały szli systematycznie przedział po przedziale i wszędzie migały latarki obławy. Byli w wagonach i na peronach. Hmm.

No dobra żeby więc się nie zasiedzieć i nie zasnąć z nudów opuściliśmy nasz pociąg drugą stroną i oddaliliśmy się o kolejne trzy pociągi dalej od obławy.

- Szybko im to idzie. - zauważył nerwowo Większy.

- To prawda, widocznie doszli do czegoś w rodzaju wprawy. - przyznałem. - No to skoro i tak nie mamy nic innego do roboty, to może opóźnijmy ich troszeczkę? – zaproponowałem.

Zagraliśmy w papier nożyce i kamień i oczywiście Mały wygrał plecak. Miał tyle adrenaliny w sobie, że go samodzielnie poderwał z ziemi. Udał się z nim do jakiegoś szlafen dojczebanu - stojącego jeszcze dwa perony dalej od obławy aby tam na nas spokojnie zaczekać, a ja i Większy cofnęliśmy się w stronę naszych prześladowców jeden peronik zorganizować im tam mały sabotażyk.

Wybraliśmy na zasadzkę jeden z pierwszych wagoników i pozamykaliśmy w nim co się tylko dało - drzwi, drzwiczki wahadłowe, drzwiczki do innych wagonów, kibelki no i oczywiście przedziały. Przygotowaliśmy wagonik jak należy, po czym zrobiliśmy sobie drogę ewakuacyjną przez okno przedziału na drugim końcu wagonu no i... czekaliśmy.

Jeden papieros, drugi, czwarty i oto jest. Nie do wiary ale jaki ten świat jest mały. Drzwiczki do wagonu skrzypnęły i do środka wszedł nasz stary dobry znajomy, który już opanował do perfekcji niezdrowe interesowanie się uchylonymi drzwiami. Po to przecież je uchyliłem aby się zainteresował - masakra jacy ci ludzie są przewidywalni.

Zupełnie nieświadomie nasz karabinier z zaciętą twarzą wszedł po raz drugi w paszczę lwa i po raz drugi dziwnie znieruchomiał, kiedy nas ujrzał po drugiej stronie drzwiczek wahadłowych.

Przez chwilę patrzeliśmy sobie w oczy.

On z czystą nienawiścią a my z politowaniem.

Złapał oczywiście za klamkę, ale niewiele tam wskórał, bo zrobił to oczywiście bez zastanowienia się nad sobą, więc zaraz po tym zobaczył tylko nasze przeczące kiwanie głowami, mające go zapewnić, że tak to mu się raczej nigdy nie uda wejść do wagonu.

Poczerwieniał ale tylko na chwilę, bo w następnej pokazał nam kluczyk do wagonów, co w języku migowym oznacza "Już po was skur***"

Nie czekając aż się karabinier do końca skompromituje założyłem kłódeczkę na drzwiczki wahadłowe i mu językiem migowym pokazałem, że mam jeszcze całą kieszeń kłódeczek z nadal dobrymi w trzech czwartych skobelkami.

Jego mina była bezcenna, kiedy przekręcił swój kluczyk i otrzymał znowu sporo czasu na zastanowienie się nad swoim postępowaniem.

Moje wzruszenie ramionami oznaczało w języku migowym: "No jak można iść na wagony kolejowe nie mając żabki?"

I kiedy tak sobie żeśmy w najlepsze o kluczykach i żabkach "rozmawiali" Większy opuścił oknem pociąg z drugiej strony, przeszedł pod nim i... założył kłódeczkę na drzwiach, którymi wszedł karabinier do naszego wagonu.

On usłyszał to oczywiście, więc spaliłem całego papierosa obserwując jego nerwowe poczynania, kiedy szalał po całym przedsionku i nie mógł się wydostać z wagonu, bo wszędzie już zawczasu kłódeczki były również pozakładane od zewnątrz w ramach naszego sabotażu. Kiedy skończył się szamotać i wyglądało, że wreszcie zastanowi się nad swoim postępowaniem, on mnie znowu rozczarował i sięgnął... po krótkofalówkę wzywając pomoc. Skończyłem wiec obserwację tego ciekawego przypadku i też opuściłem wagonik - tym razem tak aby "widział" dokąd, a udałem się oczywiście prosto w stronę obławy. Tam przebiegłem kilkanaście wagonów środkiem pociągu i jak już mnie nie widział z miejsca, gdzie go pozostawiono sam na sam z jego myślami, znowu przedostałem się pod "naszym" pociągiem (z zamyślonym karabinierem w środku) w stronę dojczebanu, gdzie mieliśmy sie spotkać z Małym.

Muszkieterowie już tam oczywiście byli. W dojczebanie było cicho i przytulnie. Nie to co dwa perony dalej. Tam akcja ratunkowa przybrała na sile, a kiedy się skończyła i ktoś uwolnił naszego znajomego obława cofnęła się o dobrych kilka peronów w ślad za moją osobą, która gdzieś tam jej zniknęła z widoku. Ech jak cudownie jest po udanym sabotażu. Człowiek dostaje skrzydeł widząc jak można niewielkim kosztem programować ruchy całych oddziałów nieprzyjaciela.

He, he, żeby się upewnić że tam, gdzie mnie ostatnio widzieli na pewno mnie nie ma, zejdzie im co najmniej z godzina. I o to chodziło. Czasu więc znowu zyskaliśmy trochę, no ale generalnie nawet na milimetr nasza ogólna sytuacja się nie zmieniła. A była ona podła, bo nadal byliśmy poszukiwani i to raczej nie po autografy i nadal był w związku z tym niewielki problem z opuszczeniem dworca. Za dojczebanem było już tylko może z dziesięć pociągów i jeśli szczęście nam naprawdę jakoś w końcu nie dopomoże może być z nami naprawdę krucho w ciągu dwóch, najwyżej dwóch i pół godzin. – takie wiadomości muszkieterom przekazałem ciekaw ich reakcji.

No… zrobili się nerwowi he he he…

Godzina, nic. Druga godzina nic. Z peronu na peron się przemieszczaliśmy oddalając od obławy a kiedy od ostatniego peronu dzieliły nas już tylko trzy pociągi najwyżej, w końcu się doczekałem tego, na co już od zbyt dawna czekałem.

Jeden z pociągów już obsłużonych wykonał ruch. Zgrzytnęło, skrzypnęło i stalowy mastodont drgnął z miejsca. Było to mniej więcej dwa pociągi od nas i jeden przed obławą. Stary dobry dojczeban postanowił wracać wreszcie do rzeszy.

To cieszy.

- Musimy się nim zabrać. To nasza jedyna możliwość. Tylko jedna uwaga. Nie wolno nam tego teraz spieprzyć panowie i panie, bo nie będzie szansy numer dwa. - pokazałem im oczami odjeżdżający jak ślimak pociąg. - Jedna szansa i jedno podejście, ok? Jak się nie uda to nas oklepią i to tak potwornie, jak jeszcze nikt nigdy nie był oklepany.

Muszkieterom już prawie obgryzającym paznokcie nie trzeba było dwa razy powtarzać. Szybkie papier nożyce i kamień upewniły Małego że ma ciągle farta i pod ciężarem plecaka opuścił nasz pociąg jako pierwszy, po to aby mieć chociaż na starcie jakieś fory.

Ruszyliśmy za nim i przedostaliśmy się pod dwoma pociągami. Na peron nie wyszliśmy, bo niestety ale  na niego akurat wlazła obława latarkując wszystko na jego końcu idąc prosto w naszą stronę. No pech, zupełnie jakby nie mogli poczekać jeszcze z paręnaście sekund na poprzednim peronie. Cofnęliśmy się więc i my na poprzedni peron i pobiegliśmy nim na przeciwległy koniec. Tam ponownie daliśmy nura pod pociąg i wyjrzeliśmy na peron. Obława była daleko co prawda, no ale obława nie targała ze sobą prawdziwego plecaka. Szlafen dojczeban tymczasem ciągle się rozpędzał i zanim nam beznadziejnie ucieknie mieliśmy już do dyspozycji tylko może z sześć czy siedem ostatnich wagonów, które bezlitośnie jeden po drugim mijały nas nie dając nawet sekundy do namysłu.

Dałem Większemu żabkę, kluczyk i popchnąłem go przodem. Skoczył jak rakieta i bardzo szybko dopadł przedostatniego szlafen wagonu. Tam wskoczył na schodek i zaczął otwierać drzwi nerwowo. Widząc że mu dobrze idzie wyskoczyłem na peron, wziąłem plecak i pomogłem Małemu go zarzucić na plecy. Następnie zrobiliśmy coś jakby świński galop, aby go zatargać do już otwartego wagonu. Pociąg jednak był zbyt szybki i drzwiczki, w których czekał na nas Większy zamiast się przybliżać stały w miejscu i raczej kwestią sekund było, że zaraz zaczną sie nawet oddalać w miarę jak się rozpędzi dojczeban i spuchnie Mały. No nie pomogło nawet pchanie Małego. Prychał jak koń ale nie mógł się do pociągu zbliżyć. W dodatku żeby było ciekawiej to obława nasze wysiłki zauważyła i z rykiem triumfu ruszyła w naszą stronę. Mały jakby dostał ostrogą w pachwinę nawet przyśpieszył ale tylko na moment. Potem znowu zwolnił. W obławie najgorsze było to, że to nie był świński galop jak w naszym wykonaniu tylko bieg jak po złoty medal na olimpiadzie. Na czele oczywiście leciał jak na skrzydłach nasz stary znajomy. I już nie miał w reku kluczyków i krótkofalówek tylko pałkę jak słupek od znaków drogowych. Miał bardzo złe oczy.

Na migi dałem Większemu znać aby zostawił te drzwi w cholerę, bo i tak nigdy nie uda nam się ich dogonić i zamiast tam stać z wyciągniętymi jak Rumun rękami, otworzył od środka ostatnie drzwi w ostatnim wagonie. Te drzwi dogonią bowiem nas same za paręnaście sekund przy założeniu, oczywiście, że Mały nam tu nie padnie w międzyczasie, bo dawał chłopak z siebie naprawdę wszystko parując już spod tego plecaka.

Większy więc pobiegł otwierać, Mały biegł tego otwarcia dożyć, a ja biegłem chyba tylko po to aby patrzeć przez ramię jak biegną karabinierzy, którym najlepiej chyba dziś wychodziło te całe bieganie. Nasz znajomy był w życiowej formie, bo już tylko z pięćdziesiąt metrów go od nas dzieliło. On też dawał z siebie wszystko i żeby się schłodzić coś tam nawet porozpinał pod kołnierzykami.

Nam też się w końcu udało odpiąć Małego od plecaka, bo kiedy nas mijały ostatnie drzwi dojczebanu stał już w nich Większy i zagarnął plecak z łatwością do środka. Wrzucił go i zaraz po nim zassał Małego. Potem ja wskoczyłem i zatrzasnąłem drzwi za sobą.

- Przytrzymajcie klamkę. - zaproponowałem kiedy zacząłem gorączkowo bebeszyć plecak.

Jak skończyłem, to znalezioną w nim poszewką przywiązałem klamkę na stałe do uchwytu i wzruszając ramionami przekazałem w języku migowym naszemu znajomemu, który się na schodku od wagonu w międzyczasie zmaterializował: "No jak można iść na wagony nie mając czegoś do pościeli?"

Potem chciałem go pozostawić na tym schodku, żeby zastanowił się nad sobą, ale Większy miał lepszy pomysł.

Stanął tuż przed cienką jak papier szybą i ściskając wymownie żabkę i przekazał mu językiem migowym: "Lepiej sobie daruj tę szybę, bo jak nie, to ci się tą żabką zrobi badanie stawów."

Większy musiał być naprawdę przekonywujący, bo karabinier po chwilowym wahaniu jednak zeskoczył ze schodków. Stamtąd popatrzał jeszcze tęsknie na ginący w oddali dworzec i oczywiście obławę, która nie załapała się niestety na nasz pociąg ale nie załamał się widząc jak jest od niej daleko. O nie. Nadal żył jakąś nierealną nadzieją na nasze schwytanie, bo sięgnął po krótkofalówkę i coś tam zaczął do niej żywiołowo gadać. Po chwili zniknął nam z oczu.

Koła stukały, dojczebany jechały, kompletne ciemności nastały i tylko nasze dyszenie nas zaprzątało i wrażenia ostatnich minut, po których wszystkim aż kolana latały.

Jak już wyrównaliśmy oddechy oznajmiłem:

- Panowie musimy jak najszybciej opuścić pociąg. Najdalej za parę minut będziemy najprawdopodobniej na dworcu głównym Termini i lepiej nawet nie pytajcie, jaki komitet tam na nas czeka, bo od razu wam odpowiem - dużo lepiej jeśli od razu wrócimy z powrotem na Prenestinę.

- Jesteś pewny?

- No… na mój gust on nie gadał przez krótkofalówkę sam ze sobą. Tak, jestem pewny komitetu na Termini.

- To co? Mamy skakać w biegu?

- No nie ma wyboru. Skaczemy na ugięte nogi i się kompletnie bezwładnie turlamy. Biada jeśli ktoś będzie się starał zachować równowagę, bo pewnie się na małe kawałki połamie. Skaczemy, przykucamy i się nie martwimy co dalej. No raz raz.

Z drugiej strony wagonu wyskoczyliśmy po kolei na trawę. Najpierw Mały, potem Większy, potem plecak no i ja. Wyskakiwanie to nie była jednak w sumie katastrofa, bo pociąg mimo wszystko wlókł się zamiast pędzić. Tylko Większy się przewrócił przy skakaniu ale już o turlaniu nie było nawet mowy.

Po niecałej minucie byliśmy już w komplecie pozbierani. Ucierpiało jedynie parę butelek, bo plecak się zrobił tak jakby luźnawy. Nic czym można byłoby się przejmować. Najważniejsze że nikt nie skręcił nogi, nie wylądował głową na szynie i nie zaliczył jakiegoś słupka przy torach. Nasze podarte i kompletnie pobrudzone ubrania nie były na pewno czymś, czym należałoby się martwić. Zatargaliśmy wspólnie wór do nasypu i rzuciliśmy okiem poza krawędź.

Ciemność i tylko czubki chwastów dało się tam w dole z trudem zauważyć. Przełożyliśmy plecak przez krawędź i go spuściliśmy na dół uważnie nasłuchując. W sumie miękko wylądował, bo nie słychać było uderzenia o twarde tylko trzask chwastów jakie się pod nim łamały. Nie było też w tym miejscu tak wysoko jak tam, gdzie weszliśmy no i oczywiście żadnych drutów również tu nie było - same dobre wiadomości.

Pozwieszaliśmy się zatem z krawędzi i kolejno pozeskakiwaliśmy w krzaki. Jakąś godzinę wlekliśmy się do samochodów idąc po nieznanym terenie. Jak tylko je odnaleźliśmy podjechaliśmy po plecak ukryty w chwastach i odjechaliśmy spod torów chyba jakieś dziesięć kilometrów aby robić się na noc na przytulnym parkingu przed parkiem na piazza Albania.

Po zaparkowaniu wysiedliśmy aby się co nieco ogarnąć i debatom przy piwie nie było końca. Euforia była i to jaka, dosłownie jak marzenie. A po nocnych wydarzeniach piwo smakowało wręcz wyśmienicie.

- Kuźwa, mam nadzieję, że to już ostatni test. – westchnął Mały opróżniając plecak z ocalałych butelek, które starannie wycierał i układał w bagażniku.

- Nie wiem jak wy, ale po tej akcji moja noga nigdy więcej już na hmm… dworcu nie postanie. – dodał Większy.

- To dobrze, bo w sumie mi też na tym nawet nie zależy, aby tam kiedykolwiek jeszcze wracać. Wybrałem ten dworzec, bo jest daleko i nie będzie mi do życia już nigdy więcej potrzebny. Są inne znacznie bliżej położone miejsca, gdzie można uzupełnić zaopatrzenie, gdyby to było konieczne.

- Ale nie jedziemy tam? – dopytywał się nerwowo Mały.

- Nie. Mamy już wszystko co potrzeba. Jedziemy z samego rana prosto ku piramidzie. – uspokoiłem go pomagając mu wytrząsnąć te bagno z plecaka, jakie powstało z potłuczonego szkła, rozlanego piwa i podartych torebeczek z cukrem.

Pod pobliską fontanellą obmyliśmy plecak z całego syfu i resztek lepkiej mazi jaka w nim zalegała i rzuciliśmy go na oparcie samochodu aby podsechł sobie w wolnej chwili. Sami natomiast wzięliśmy płyn do mycia naczyń i poszliśmy do fontanny zrobić sobie prysznic.

Kwadrans później byliśmy czyści jak noworodki czego nie można było powiedzieć o fontannie. Ją wypełniała wzbierająca coraz wyżej piana – już dochodziła do kolan i nadal rosła i na całe szczęście w pianie tej nie było wcale widać brudnych skarpetek i pustych butelek, jakich się pozbyliśmy nie mając sił coś innego z nimi zrobić.

Wróciliśmy do samochodów po nowe piwa i muszę powiedzieć, że w życiu nie piłem tak dobrych żubropodobnych podróbek.

- Chyba bym padł na zawał, gdybym miał tam kiedykolwiek wrócić. – na spokojnie podsumował dzisiejszy wieczór Większy. – To była masakra, jeśli chodzi o mój układ nerwowy.

- Och to był tylko test… zdaliście więc nie ma o czym gadać. Nikt się nie rozkleił, nikt nie wpadł w panikę, jest spoko.

- Ale było blisko. – jęknął Mały. – Jak nas gonił ten zawzięty do tego dojczebanu myślałem że już po nas…

- Ależ skąd? – uspokoiłem go. – Sytuacja od pierwszej do ostatniej sekundy była pod pełną kontrolą i nawet przez moment nie było możliwości, że nas złapią. Nie było, ok? Nie mówiłem wam po prostu w ramach testu wszystkiego ale uwierzcie mi, byliśmy od początku do końca w pełni bezpieczni.

- Jak to?

- To proste. Karabinierzy to tępe osiłki. Nic więcej. Coś jakby ZOMO. Zapewniam was, że bezpieczny sposób ewakuacji był w każdym momencie.

- Jak?

- W dowolnej chwili mogliśmy się położyć na dachu dowolnego wagonu. Tam leżeć bez ruchu i tylko cierpliwie poczekać na wyjazd pociągu. Im jeszcze pięć do dziesięciu lat zejdzie zanim na to wpadną, rozumiesz?

- Faktycznie, o kuźwa. Oni rzeczywiście tego nie sprawdzają…

- No właśnie. Tak że jak widać, tak naprawdę sytuacja nie była nawet przez moment nerwowa i można jak najbardziej tam jeszcze wracać i tak sobie myślę… czy nie wrócić jeszcze dzisiejszej nocy… bo czego jak czego ale tego z pewnością się nie spodziewają.

Słysząc te słowa muszkieterowie oklapli momentalnie. Widać było, że właśnie przebiega im całe życie tuż przed oczami. He he.

- Żartowałem.

Co za ulga na ich twarzach. Co za niewysłowiona wdzięczność.

- Nie musimy już nigdzie wracać. To raz. Po drugie za bardzo dostaliśmy dziś w kość aby wytrzymać chociaż jeszcze jeden kurs. No i po trzecie za dużo już wypiliśmy aby dać radę i nie zasnąć ze zmęczenia gdzieś tam na wagonach.

O około dziesiątej jak tylko muszkieterowie powynurzali się z samochodów ruszyliśmy w drogę.

Po dwóch dniach podróży (wskazówka) byliśmy niemal na miejscu. Zjeżdżając z głównej drogi prowadzącej w otoczoną górami dolinę (wskazówka) zatrzymałem nasz mały konwój na mini parkingu.

- Co jest? - spytał Mały.

- Robimy siusiu, bo teraz będzie jakieś 70 kilometrów ciężko. Przepaście, barierki i ogólne lęki przed wąskością… zwłaszcza jeśli się napotka jadący z przeciwka autobus. Autobus to największy koszmar jaki sobie można wyobrazić. Wyminięcie się z nim jest niemal niemożliwe bez zmarszczek na błotniku, tak więc trzeba się na zapas odlać, żeby w razie rękoczynów mieć obie ręce wolne. Jedną ręką w żaden sposób nie uda się udusić  autobusowego furmana.

Tak więc każdy wycisnął co tam zdołał i wyruszyliśmy w drogę. Był jak zwykle upal więc pod nieustanną górkę chłodnice się milusio rozgrzały aż nam wychodziły oczy z orbit kiedy sie sam ze sobą człowiek zakladał czy korek wystrzeli w kosmos czy da rade utrzymać płyn w baniaczku o temperaturze 105 stopni Smile

Baniaki dały radę, bogowie sprzyjali, autobusów nie było i poza przepięknymi widoczkami nie było zakłóceń. Po jakiejś godzinie minęliśmy tabliczkę z nazwą San Martin .... jakiś (wskazówka), na którą oczywiście muszkieterowie nie zwrócili nawet najmniejszej uwagi. He he jechali jak zombie wpatrzeni w linię na jezdni i modlili się żeby nie wyskoczył zza zakrętu autobus lub co gorsza szkop z przyczepką kampingową - czyli największy koszmar czyhający na turystów – jeszcze groźniejszy od autobusów. W ogóle to niewyjaśnione jest dlaczego granice Niemiec nie są non stop obstawione i się już na przejściach granicznych nie dusi Niemców z przyczepkami dla dobra społecznego.

Ten sam smutny los co tabliczkę z nazwą miejscowości spotkał oczywiście również piramidę, kiedy kilka kilometrów obok niej przejechaliśmy i się zaprezentowała w całej okazałości. No nic, zero spostrzegawczości, a zatem zaturlaliśmy się do centrum i tam jeden po drugim wypolowaliśmy miejsca na parkingu przy jakimś parszywym spożywczaku, którego wielkość ustalił chyba jakiś ambitny projektant osiedlowych warzywniaków i publicznych toalet.  Sklepopodobny odrażający obiekt nadrabiał za to na cenach i tu było przynajmniej hiper - dobrze że mieliśmy trzy baryłki własnego nektaru, bo tu byśmy nie kupili nawet jednej czwartej za tę samą wartość, jako że o wydobywaniu raczej nie mogło być w tym „sklepie” w ogóle mowy.

- Dobra, szybki test na orientację, panowie. Jak znajdziecie w mieście dziwną rzeczkę, rzeczka znajdzie piramidę. Kto pierwszy rozkmini o co chodzi niesie łopatkę i suchy prowiant. Reszta targa butelki. Muszkieterzy spojrzeli na siebie złowrogo i bez słowa ruszyli na rynek jak psy gończe szukając rzeczki a ja zacząłem napełniać te śmieszne plecaczki, ponieważ nie było nawet szansy zawlec na piramidę jednej standardowej baryłki wiedząc jak strome podejście nas czeka.

Rzeczkę znalazł Mały po paru minutach biegania po całym rynku. Właściwie to rzeczka znalazła jego, bo uganiając się bezładnie po wszystkich zakamarkach, w pewnym momencie się do niej po prostu wier*olił za którymś narożnikiem.

Dziwna rzeczka wygląda tak (wskazówka) i ma nazwę nadaną przez ekspedycję – Rzeczka Małego Muszkietera...

[ibimage==21024==50_procent==Oryginalny==self==null]

... i prowadzi prosto do piramidy, to znaczy biegnie sobie w dół do miejsca już poza miasteczkiem, z którego jest na nią doskonały widok.

Mały szczęśliwy mimo wszystko zgłosił się po wygraną i przestał być szczęśliwy kiedy podniósł plecak z prowiantem. Należy go zrozumieć, bo był on dwa razy cięższy od plecaków z piwem ze względu na pojemność. Większy pocieszył go wręczając mu łopatę po to, aby Mały mógł się czymś podeprzeć kiedy będzie mu szczególnie ciężko. Potem my także zarzuciliśmy swoje brzęczące plecaczki na ramię i wyruszyliśmy tropem dziwnej rzeczki, kierując się mlaskającym dźwiękiem wydawanym przez obuwie Małego.

Puściliśmy go przodem bo był… śliski, nawierzchnia stroma, niósł przyzwoity ładunek i byłoby nietajnie gdyby kogoś pociągnął ze sobą…

Na bruku miasteczka było tak stromo i bez schodowo, że plecaki wręcz spychały nas po tej granitowej pochylni na dół a zwłaszcza Małego, który buksował na zakrętach zupełnie jakby chciał spalić gumy w trampkach. Zabawne heh. Dopiero za centrum zrobiło się asfaltowo i odzyskaliśmy przyczepność. Tam rzeczka zniknęła na chwilę pod jezdnią, po czym wypłynęła po drugiej stronie jako betonowe korytko. Przy korytku z bieżącą źródlaną wodą obmyliśmy pot z twarzy i otworzyliśmy po piwie aby tak ciężko nie było na ramionach. Pokazałem im oczami piramidę.

Muszkieterzy westchnęli i w zachwycie dokończyli piwo. Puste butelki wzięły udział w wyścigu płynąc korytkiem jak szalone a my biorąc po drugim piwie w rękę wyruszyliśmy do celu ekspedycji przedzierając sie ukrytą pod drzewami asfaltowo, piaszczystą drogą wiodącą do coraz rzadziej rozmieszczonych budynków. Po jakimś czasie minęliśmy wrak jaguara gnijącego na parkingu chyba już ze czterdzieści lat jak nie lepiej (wskazówka) i pozbyliśmy się do jego bagażnika kolejnych pustych butelek, zastanawiając się przy okazji ile to cuś może być dla kolekcjonerów z kraju Jana Pawła warte. Doszliśmy do wniosku, że nawet jakby było warte zachodu to i tak nie znalazłby sie tak zdolny operator lawety aby po jaguara się po prostu tu przedostać, nie mając wcześniej bogatego doświadczenia z lawetą na przykład w cyrku. Chyba tylko śmigłowiec mógłby tego jaguara stamtąd wydobyć. Nieważne. Wkrótce nie było już żadnych zabudowań tylko żwirowa i wąska ścieżka. Z trzecim piwem szło się nią jeszcze lepiej niż asfaltem, zwłaszcza Małemu, któremu buty szybko obeschły. I tak sobie wędrując beztrosko i cały czas z górki i coraz mniejszym ciężarem na pleckach dotarliśmy do ryczącego strumyka.

No strumyk robił wrażenie. Ryczał jak stado słoni i wyglądał groźnie - szeroki na jakieś sześć metrów i pełny oślizgłych kamieni. Gdyby nie kilka promili nie byłoby twardziela na strumyk, ale promile były i to właśnie było prawie przyczyną pierwszego śmiertelnego wypadku podczas ekspedycji.

Albowiem Mały poszedł jak szczakiel i... przeszedł łapiąc równowagę łopatą. Za Małym ja jakoś przeszedłem i to nawet suchą stopą no ale Większy nie dał rady. Wpieprzył się pod wodę centralnie z pierwszego kamienia i zniknął w odmętach. He he. Widząc jak znika, czyli jest a potem go nie ma i nad wodę wystaje tylko ręka z butelką omal nie umarliśmy ze śmiechu. Śmierć zajrzała nam w oczy. Szyderstwom nie było końca. Masakra jak on się wymoczył a jak chciał się wydostać to zaraz zrobił w kierunku dna drugie podejście. He he. Niestety, jednak piwo które miał w ręku jako jedyne przeżyło katastrofę. Reszta się potłukła i odpłynęła z nurtem. Szlag trafił również jego komórkę ha ha ha i jakiś dowód rejestracyjny oraz zdjęcie jego dziwnych dzieci. Ojojoj ale było śmiechu. No nic, pozwoliliśmy mu sie powyżymać i powyciskać a jak już się z grubsza odsączył rozdzieliliśmy ocalały dobytek na w miarę trzy tak samo ciężkie części.

Za potoczkiem aż do piramidy było w sumie płasko ale potem zrobiło się ostro pod górkę. Bardzo ostro. Nogi wciągały nas pod górę a plecaki w dół. Przykra sprawa i gdzieś w okolicach połowy wysokości niemal nastąpił drugi tragiczny wypadek. Mały idący przodem rąbał łopatą coś w rodzaju przejścia i jednej z gałązek po prostu nie urąbał. Strzeliła mnie w pysk i aż mnie cofnęło. Nie złapałem równowagi i zacząłem się turlać ze zbocza. Wyglądało to groźnie i rechot z góry groźnie przybierał ale na szczęście jakaś jodełka zamortyzowała mój upadek. Skończyło się na niewielkim otarciu kory więc ekolodzy nie powinni się martwić. Mi co prawda trochę skóry z łokcia zerwało ale jasna strona jest taka że zawsze przyda się człowiekowi zwolnienie lekarskie jeśli przyjdzie ryć doła łopatą Smile

Muszkieterowie omal nie zarechotali się na śmierć no więc w miejscu, gdzie stała szczęśliwa jodełka rozbiliśmy obóz uznając, że miejsce jest po prostu wybrane przez przychylną opatrzność. Zwaliliśmy tam cały dobytek i z trzymaną na tę okazję zgrzewką żubra udaliśmy się zdobyć szczyt aby tam skonsumować nektar. Każdy wziął jedną i z nową energią ruszyliśmy pod górę.

Do szczytu dotarliśmy grubo po południu i napawaliśmy oczy widokiem. Spory kawał świata był u naszych stop i to było bardzo dobre uczucie. Do wieczora prowadziliśmy naukową degustację żubrów żeby sprawdzić jak smakują na wysokości, a kiedy koło piątej zaczęło padać udaliśmy się na dół urządzić obozowisko. Na jodełkę poszła plandeka a pod nią natargaliśmy gałązek i liści na których położyliśmy śpiwory. Potem było jeszcze parę piw więc co było dalej nie pamiętam.

Następnego dnia naukowcy po niewielkim śniadaniowym klinie w komplecie wykonali jeszcze jeden kurs po zaopatrzenie a po powrocie wzięli się za pracę. Dziab dziab szpadelkiem, petarda, coś na wierzch żeby przyklepać i ognia. Efekty wystrzałowego dziobania dziury były co prawda mizerne, bo w sumie wyrzucało prawie tylko to co „przyklepane” ale ile radochy. He he… fontanny ziemi tryskały na dwadzieścia metrów i po paru salwach wszyscy wyglądali jak górnicy, masakra jaki syf się robił po każdym wystrzale. I tak sobie drążąc dziurę półtora metra na półtora, czas płynął beztrosko i całkiem przyjemnie. Popijało się ostrożnie przez cały dzień, potem kąpiel w burzy, która była niezawodnie punktualna i przybywała dokładnie o siedemnastej a po kąpieli suszenie ubrań i już bardzo poważna libacja do późnych godzin nocnych.

Całe cztery dni szło właśnie w ten sposób jak z płatka. Dwóch non stop ryło dziurę i dziobało szpadlem a trzebi robił kurs z plecakiem. Potem zmiana kuriera. Czwartego dnia mieliśmy już doła w tych kamieniach i korzeniach o głębokości około metra no i kupkę pustych butelek o niemal identycznej wysokości – idealna przyrodnicza równowaga. Najciekawsze jednak było nie samo rycie dziury w kamieniach i korzeniach, tylko naukowe, żarliwe dysputy po pracy na tematy głównie kobiece Smile To były przemówienia i oracje do białego rana. Nie było moderatorów a więc kobiety były omawiane profesjonalnie, gruntownie i niezwykle fachowo. Pod każdym możliwym kątem i pod każdym jednym szczegółem. To dlatego miłe panie miałyście rok temu w lipcu czkawkę he he. Rude chyba miały kaszel… no ale nieważne.

Uwagi wymieniane przez ekspertów oraz oczywiście profesjonalne spostrzeżenia nie nadają się oczywiście do publikacji, gdyż są wybitnie… męskie, (bardzo ściśle tajne) no ale o wyborze Miss Portfela nie zaszkodzi wspomnieć w paru słowach. Otóż konkurs piękności wygrała żona Większego ale nie od razu tylko dopiero po transplantacji piersi Dody, nóg Foremniakowej i oraz chirurgicznym skorygowaniu jej odstających uszu. Nie od rzeczy byłoby też założyć jej jakiś gorset z kewlaru bo się garbi jak sierotka Marysia. Zwycięstwo zatem nie przyszło jej łatwo, bo ponadto jeszcze, (jak przecież pamiętamy) bidulka w potoczku się również sporo wymoczyła. Jak wyschła zrobił jej się celulitis i to również kazaliśmy Większemu czym prędzej naprawić. Kiedy już ją zoperował i zrobił kilkanaście przeszczepów konkurs wygrała.

Ponadto Mały nie miał żony a baca żadnej fotografii Smile tak więc nie wiem czemu zwycięstwo Większego wcale go nie uszczęśliwiło, kiedy już pokonał z sukcesem wszystkie przeszkody natury medycznej. No są momenty, że ja nie rozumiem ludzi... Smile

Kiedy już zeszliśmy z jego starej udało się wspólnie wyprowadzić wzór na idealnego sutka, co też jest sporym osiągnięciem naukowym. Otóż okazuje się że ideał ma ∏2 (pi razy dwa) czyli ∏eniążek  ∏ęciozłotowy razy dwie sztuki Smile

Tak wygląda ideał i teraz panie powinny się pomierzyć bardzo dokładnie no, bo tylko idealny sutek idealnie pasuje do idealnego ssaka.

Ten wzór jest także wzorem idealnego biustonosza i to też powinny panie w wolnej chwili sobie posprawdzać jeśli tylko chcą być na bieżąco pod kątem najnowszych naukowych badań.

I tak sobie właśnie nasze dzionki beztrosko mijały i nic kompletnie nie zapowiadało zbliżającej się tragedii. Nastąpił co prawda chwilowy niepokój, kiedy piątego dnia burza nie nastąpiła o piątej po południu no ale poszliśmy się umyć do potoczku i puściliśmy w niepamięć matce naturze te drobne nieedopatrzenie. Potoczek był co prawda lodowaty i kąpiel była w nim niemiła, ale wieczorna libacja jak zwykle doskonale nam poprawiła humory i tak jakoś o jedenastej poszliśmy spać zakopując się w barłogi.

Jakąś godzinę później byliśmy już wyspani. Rozpętało się piekło. Potoki wody lały sie nie wiadomo skąd, zapewniając błyskawiczne orzeźwienie, a jak tylko stanęliśmy na nogi okazało się, że nasze barłogi były całkowicie pod wodą i gdzieś sobie w dół zbocza dryfowały zmieszane z błotem i tym całym bajzlem jaki spływał z góry. Drzewa się jaki kłosy zboża uginały. Pioruny waliły nieustannie wszędzie a najczęściej tuż koło nas. Wiało tak, że straciliśmy bezpowrotnie cały łupież na klatkach piersiowych - było po prostu strasznie. Coś potwornego. Do pełni szczęścia brakowało już chyba tylko oszalałych nietoperzy wkręcających się we włosy, zegarów wybijających północ i hrabiego Drakuli wstającego z grobu. W błyskach piorunów widać było tu i tam jakieś czerwone oczy zabłąkanych w naszą stronę dzików i nie było ochotników ani sprzętu do ich wypłoszenia.

Nie było też bowiem oczywiście petard, bo gdzieś spłynęły nie wiadomo gdzie i kiedy i przepadły… i tak właściwie z całego dobytku ocalała jedynie plandeka, z którą walczył jak szaleniec Mały. Przegrał bo parę sekund później plandeka wyrwała mu się z rąk i gdzieś w ciemność odfrunęła. Była i nie ma - dobrze że Małego ze sobą nie zabrała Smile

Potem sypnęło gradem wielkości wiśni więc wyglądało że piramida chce nas po prostu na poważnie ubić. Skuliliśmy się z głowami w ramionach a nasze plecy całkiem ciekawie bębniły.

Walka z żywiołem trwała może z pół godziny i nie zdała się kompletnie na nic, więc po tym czasie już nawet nie szukaliśmy nieistniejącego schronienia tylko przycupnęliśmy pod drzewem to wszystko przeczekać. Dokumenty i telefon zawinięte w reklamówkę jakoś wcisnąłem w gacie i to tyle co się udało mi przed kataklizmem ocalić.

Tak doczekaliśmy do rana, trzęsąc się z zimna i paląc jakieś ocalałe papierosy, bo temperaturka przez tę całą hecę spadła przynajmniej o jakieś dwadzieścia stopni. To była deliryczna nocka, bo gdzie tylko nie udało nam się usiąść tam spadały zaraz jakieś lodowate krople prosto na poobijane gradem karki i plecy. Nic nie padało tylko te kropelki wielkości śliwek i one wkurzały najmocniej, bo nie pozwalały nawet zebrać myśli.

Mimo to ułożyliśmy plan. Plan na następny dzionek był bardzo ambitny i opracowany w najdrobniejszych szczegółach - jak tylko wzejdzie słoneczko pozbierać dobytek wśród tego gnoju, porozwieszać go, powysuszać, samemu też odespać co najmniej do południa te nieporozumienie a potem wrócić do roboty. Nasze beznadziejne położenie nie sprzyjało jasnemu myśleniu ale mimo to taki chociaż plan udało się do rana stworzyć.

Jednakże jak tylko w końcu wzeszło słoneczko i pozwoliło się rozejrzeć plan runął jak domek z kart. Bo o ile dobytek można było jednym kursem do samochodów uzupełnić na nowy, to widok kompletnie zasypanej błotem i kamieniami naszej drogocennej dziury, którą tak mozolnie całe cztery dni drążyliśmy sprawił, że muszkieterom odechciało się w ogóle pracować już. No tak jak wcześniej chcieli tak obecnie im się odechciało. W miejscu, gdzie wcześniej były kamyki i korzonki teraz zalegały spojone dosłownie jak cementem oblepione gliną głazy. Już pierwszy uważny rzut oka upewnił nas że dużo lżej będzie wykopać kolejną dziurę niż oczyścić starą. Tragedia niesłychana. Większy chwycił pierwszego głaza tknięty jakąś niewytłumaczalną nadzieją ale dziura go nie wypuściła. Głazik był jak zassany i nie drgnął nawet na dwa milimetry. Coś cmoknęło i to tyle co udało się z nim zrobić. Większy wymownie opuścił ramiona. Nowa dziura - to jedyne co sensowne w tych okolicznościach można było jeszcze zrobić.

Świadomi tego muszkieterzy mieli naprawdę dość, a brak łopaty która także gdzieś zniknęła dobił ich dodatkowo a nawet jeszcze bardziej niż sam fakt zniknięcia dziury.

I to właśnie niewidzialna łopata zapoczątkowała całą listę nierealnych żądań i postulatów.

- Chcemy chleba, piwa no i kobiet.

- Dość tyranii i tyrania.

- Kobiet? Jakich kobiet? Co znowu? Trzeba było dosiąść cyklopa...

- A gdzie łopata?

- Gdzieś tam, w dole.

- Nie ma piwa.

- No to trzeba iść do samochodów.

- Chcemy kobiet.

I tak właśnie rozmowa toczyła sie w kółko i nie było mocy, aby muszkieterów do ogarnięcia się nakłonić. Na każdy argument mieli dwa kontrargumenty a na moje kontrkontrargumenty wyjeżdżali zawsze z grubą do której nagle poczuli niewytłumaczalny sentyment.

- Dlaczego nie ma kobiet?

- A skąd ja mam takie rzeczy wiedzieć? Miały być no ale nie ma. W ogóle to miało być siedmiu samurajów… ale to nie moja wina że tak mało nas się tu zebrało. To wasza wina…

- Nasza? Mam już dość i chyba rezygnuję. – rzucił Większy

- Teraz to się zrezygnować nawet nie da.

- Jak to?

- Po tej burzy potok jest ze cztery razy szerszy i przejść go do wieczora nikomu się nie da. I tak musimy tu siedzieć no więc może poszukajmy w tym czasie dobytku zamiast się użalać. Możemy się iść wykąpać, uprać, poszukać całych butelek a potem zastanowić na spokojnie co dalej…

Tak właśnie zrobiliśmy ale brak pracy przy kopaniu dziury wytrącił muszkieterów z już wcześniej ustalonego rytmu i już się nie kwapili z powrotem do pracy. W sumie im się nie dziwię, bo o ile butelki tu i tam występowały i z łatwością można było odróżnić puste od dobrych to łopata zniknęła na amen. No był szpadelek i nie ma. Dwa razy przeszliśmy tyralierką na dół i pod górkę i wsiąkła na dobre.

Po bezowocnych poszukiwaniach łopatki u chłopczyków powrócił nie wiedzieć czemu temat kobiet Smile

- Żądamy zaległego urlopu…

- … i kobiet…

- … jak również łopaty

No i łopata przeważyła szalę. Bez niej rzeczywiście lipa. Osobiście to bym się wybrał do miasteczka po nowy szpadelek żeby zamknąć jak najszybciej temat no ale muszkieterowie już w międzyczasie na poważnie dojrzeli do urlopu, kobiet i całej reszty… i nawet jakbym wyczarował im nową łopatę tu i teraz to od urlopu nie daliby się już zniechęcić…

Bunt. Straszna sprawa. Jeszcze straszniejsza niż ta burza. Ekspedycja groziła w każdej chwili rozpadem i tylko patrzeć aż na piramidę wlezie jeszcze jakiś Bolek i pozakłada muszkieterom komitety strajkowe jakieś. Tego się obawiałem najbardziej. W głębi duchu to uznałem że mieli rację, bo upały były w ostatnim tygodniu niebywałe ale skąd oni mogli wiedzieć że są lepsze niż… brak upałów czyli deliryczne zimno. Oni znali tylko upały więc nie było rady ich przekonać aby pozostali.

Przez całą resztę dnia zgromadziliśmy co się udało jeszcze odnaleźć na kupkę pod naszą jodełką, na to poszła odzyskana plandeka a na nią kamienie i krzaki. W wilgotnych jeszcze śpiworach nikomu się nie chciało na górze nocować więc wzięliśmy je ze sobą i udaliśmy się na nocleg do samochodów.

Następnego dnia wypracowaliśmy owocny kompromis – muszkieterowie otrzymają wymarzony urlop plus bezpłatne towarzystwo ilu tylko zechcą kobiet he he, a potem nie strzelają więcej fochów tylko wracamy dokończyć robotę.

Wydawało im się oczywiście, że tym „ilu tylko zechcą” wygrali główny los na loterii no ale byli zupełnie nieświadomi jak bardzo mocno ludzie mogą się zadziwić, albowiem całkiem niezły plan przeciwko muszkieterom-buntownikom uknułem. Szatański, to mało powiedziane…

(koniec części drugiej)

w części trzeciej:

- seks-misja

- piramida, ostateczne starcie

 

PS Gdyby nagle coś się stało, na przykład wojna Polsko - Ruska albo jądrowa i zamiast fajnej jak nie wiem co, części trzeciej, była jeszcze fajniejsza trzecia wojna światowa, należy zachować zimną krew ludziska i nie tęsknić tylko postępować według instrukcji.

Instrukcja.

Bo jako, że gdyby weszli Ruscy i zaatakowali innemedium, to na pewno nie wolno przyciskać niemowląt do piersi tylko należy otworzyć żubra i bronić Ojczyzny - obserwując uważnie ruchy wojsk i paląc papierosa.

Oczywiście z ukraińską akcyzą Smile

Ja dam oczywiście przykład jako rezerwista baca i uroczyście oświadczam, że w przypadku napaści Ruskich na Polskę osobiście stanę jako obserwator w ostatnim szeregu do walki z najeźdźcą! Strategia wykończenia Rusków jest już bowiem opracowana, czyli taka - tuż za pierwszym szeregiem, w którym atak na wroga przeprowadzać będą lewoskrzydłowi: Kaczyński, Tusk, Grodzki/a, Kulczyk, Solorz, Radek Sikorski z małżonką Apelbaum, Macierewicz, Palikot, Miler, ... Korwin Mikke i reszta patriotów pod wodzą Bronisława z małżonką lub chociaż z bazooką, gdyby żona miała zwolnienie lekarskie od psychiatry. Natomiast na prawym skrzydle naciera prawica czyli PIS i obowiązuje tu panowie i panie lojalność partyjna. Ich zaplecze bezpośrednie czyli manewr oskrzydlający Ruskich, po to żeby ich zamknąć w kotle pod Stalingradem, to będą oczywiście środkowi napastnicy: synowie sierot po Stalinie, komornicy, dzieci Bolka Wałęsy, prokuratorzy RP i klauni z Senatu żeby Ruscy pomarli ze śmiechu. Katolicy i świadkowie jehowy idą całkiem tak przodem aby rozminować przedpole patriotom. Gdyby najwięksi patrioci-krzykacze z jakichś przyczyn nie mogli się stawić na polu walki - każdą informację skierowaną do pozostałych można zignorować a w sprawie narodowej mobilizacji należy masowo wstąpić do batalionu dezerterów. Nie wolno uciekać. Dlatego należy mieć zapas papierosów i piwa aż do zakończenia działań wojennych.

Można też się zaopatrzyć w uroczyste oświadczenie jakie krąży od miesiąca w najróżniejszych wersjach po całym necie i zapewnia każdemu immunitet.

 „Oświadczam uroczyście, że nie mam zamiaru nadstawiać dupy za Dodę, za Ich Troje, za polityków, za rudych, za prezydentów, za kaczory, za obrzezanego cieślę z Nazaretu, za Macierewicza, Palikota, za ojców Rydzyków, no i za murzynów i transwestytów z Sejmu Wirtualnej Rzeczpospolitej, a także za Milera. Nie mam najmniejszej ochoty zginąć za, jahwistów, za onet, za komorników, prokuratorów, urzędników, straż miejską, za nadleśnictwo i za inne instytucje pożydku publiczego, za tak zwanych sędziów, za bundesligę, za ich limuzyny, wille, konta, kochanki i zwłaszcza za te wszystkie owłosione żony lichwiarzy, operowane za życia bardziej niż pośmiertnie ofiary wypadów w kopalni. Nie zamierzam ginąć za płatne autostrady, za MTV, za system ochrony zdrowia, za obowiązkowe szczepienia, za psiarnię z komisariatów, za fotoradary, za podsłuchy, za dług publiczny, i za to że mnie parszywy orange od dwóch lat chce namolnie jak buraka przerobić z karty na abonament. Walcie się na ryj, bo na pewno nie umrę broniąc majątku, Michników, nie dam się ubić za Media Market, za Kaufland też nie będę umierał, no i za Mc Donalda, który chciał mi dać szanse na kierownika. Więc już dzisiaj możecie mi wyżej wymienieni naskoczyć na kant dupy, złożyć tam długi pocałunek na dowidzenia, no i sami wziąć kredyt na sztuczną szczękę w providencie i wyruszyć z wyprawą na Słowian - tylko wam przyda się tego typu doświadczenie. Ja tam jestem rozważny i wolę nie ryzykować, bo co to będzie ze mną jak mnie pan Putin wywali ze znajomych na pejs-zbuku?”

 

 

 

Ocena: 

5
Średnio: 5 (1 vote)
loading...

Komentarze

Portret użytkownika b@ron

ty juszku powinieneś w tym

ty juszku powinieneś w tym miejscu akurat milczeć, bo jakby przyszło tu zgłaszać nadużycie do twoich postów, w ktorych używasz wulgaryzmów obraźliwych a których pulsar nie tnie ...to jak nic awaria LMB murowana...

W DYSKUSJI WYRAŻAM WŁASNE POGLĄDY KTÓRE NIE MAJĄ NA CELU NIKOGO OBRAZIĆ ,TYM NIEMNIEJ OBRAŻALSKIM WSTĘP DO DYSKUSJI SUROWO ZABRONIONY !!!

W DYSKUSJI WYRAŻAM WŁASNE POGLĄDY KTÓRE NIE MAJĄ NA CELU NIKOGO OBRAZIĆ ,TYM NIEMNIEJ OBRAŻALSKIM WSTĘP DO DYSKUSJI SUROWO ZABRONIONY !!!

Portret użytkownika Zagłębiak

Ja pier... solę! Czy ty bucu,

Ja pier... solę! Czy ty bucu, buco, zbukco dasz sobie wreszcie siana z tą namietną ipsacją? Próbowałem czytać część pierwszą, max stronę wytrzymałem, z tą tak samo. Wymiociny niedopieszczonego samozwńca. Twoich wypocin poprostu sie nie da czytać. Z całym szacunkiem, ale również ma sympatia(dr nauk humanistycznych) poproszona o przeczytanie tego czegoś — nie wytrzymała. Czy ty kiedykolwiek człowieczku napisałeś coś na temat? Komentarze szczególnie... Krótko, zwięźle i na temat, jak nas w szkołach uczono. Ogarnij się, zejdź na ziemię, pohamuj narcyzm. Pozdrawiam.

Portret użytkownika Zagłębiak

Witam ponownie, kolego Buca,

Witam ponownie,
kolego Buca, bardzo Cię rozczaruje ale nie mam nic wspólnego z osobami, z którymi próbujesz mnie swatać Smile co więcej, nie jestem również kolegą Juszką - uprzedzę Twój kolejny domysł. Nie wiem też, czy któryś z nich nadaje z Zagłębia dąbrowskiego. Ale do rzeczy. Jestem na tym serwisie(forum?) od kilku mieszków, dotychczas jako bierny obserwator, czytam co zaciekawi... czytam również komentarze, ale nie wszystkie. Wręcz Panie Be, od czytania Twoich komentarzy zniecheciłem sie do innych Smile Ja za to widzę w Tobie niedowartościowanego narcyza, z przerośniętym ego. Samozwańczego kryptożyda, wałkującego w koło jedno i to samo do zrzygania... uf. Wiem wiem, trzeba walczyć o swoje. No i zaaaawsze nieomylnego. Tylko TY masz rację. Szydzisz z innych, zero szacunku. Myślisz, że robisz to w super zabawny sposób, tymczasem jesteś żenujący. Klaskają Ci tylko te Twoje kinder niespodzianki, czy tam klan urwisów. Stąd i mój odzew. A tak jeszcze między nami, za tego awatara czy SS poglądy z dziką przyjemnością poskakałbym Ci Ci po po pystwarzy. A gardzę przemocą (i szfabami). Gwałcili Twoje babki, ale jesteś z nimi. Godosz po ślunsku? (żadna aluzja do hanysków)
Tak, robię na ten cholerny, zasrany kraj, jeszcze stąd nie uciekłem, płacę na fajnych darmozjadów - chyba również na Ciebie, bo skądś musisz mieć na te piwska, ale wiem masz od mamy Smile a i ona pewnie ciężko zap byś na nie miał. Przerzuć się na konopie, bo i kwasik za bardzo ryje bańkę.
A i jestem przed trzydziestką, komuny nie znam Smile Wierzę w obce cywilizacje, stąd tu jestem. Szukam odpowiedzi na wieele pytań... Jestem zwykłym robolem, nie doktorem, a moja panna ma to samo bądź bardzo podobne zdanie na temat Twoich wypocin - tylko, że z "naukowego" punktu widzenia. Tandeta.
ufff
Peace!
Pozdrawiam wszystkich Smile

Portret użytkownika baca

wyczuwam tu styl nie doktora

wyczuwam tu styl nie doktora nauk tylko monstera... to ten niepowtarzalny żal i rozpaczliwe wołanie o trochę litości... to cie zawsze zdradza Smile
W ogóle nie zrozumiałeś widzę filozoficznego przesłania, jakie wypływa z tej nostalgiczno egzystencjonalnej opowieści o niezwykle głębokim podłożu moralnym. Wiekszość wyczuwa i wyczuje to tylko ty masz zawsze z tym co oczywiste - oczywisty problem...
Otóż my wszyscy żyjemy w czasach hmm…  ostatecznych, ok? W czasach ostatecznych wszyscy kradną żeby nie być hmm… ostatnimi. Ostatnich bowiem gryzą psy, ok? Rządy kradną emerytury, muszkieterowie kradną trzy baryłki piwa no i wszyscy są szczęśliwi bo kradzież uszczęśliwia ludzi - gdybyś widział tę radość na buzi premiera kiedy zabrał pół twojej emerytury...
a jak są szczęsliwe koczowniczki z urzedu skarbowego kiedy ci zabiorą połowe zarobku, no masz...
tak że wszyscy są szczęśliwi a już najbardziej szczęsliwy jest baca, bo widzi przyszłość na lata przed lemingami no i nigdy nie wpłacił nawet ani jednej składki na zus.
Baca tylko i wyłącznie kobietom pozwala się z serca okradać Smile
A ty, ile w tych dziwnych czasach utraciłeś ostatecznie emerytury? Hm... doktorze nauk?
gdybyś miał naprawdę doktorat to byś wiedział ze każdy Indiana Jones ZAWSZE gania się po pociągach z faszystami
to że już nie ma faszystów tylko sieroty po Mussolinim to tylko ich problem...
a nie Indianów Jonesów Smile
 

Strony

Skomentuj