Stara wierzba celem pielgrzymek za sprawą dziwnego zjawiska

Kategorie: 

http://paranormal-news.ru/news/obraz_bogomateri_na_sreze_dereva_eshhe_i_mirotochit/2012-08-26-5214

Dziwne rzeczy dzieją się w okolicach Tarnopola na Ukrainie. W miejscu odciętej gałęzi na starej wierzbie, która rośnie przy wjeździe do wsi Czumalia (ukr. Чумаля), ukazał się kontur postaci kobiecej, przywodząc na myśl obraz Matki Bożej. Dodatkowo rzekomy wizerunek nawadniania wonny płyn sączący się z miejsca po odciętym konarze. Jest to bardzo nietypowe zjawisko dla obumarłych drzew. Wieść o cudzie szybko rozeszła się po okolicy i nie tylko.

Do Czumali codziennie przybywają pielgrzymki. Rozmodleni ludzie przychodzą pod drzewo. Dotykają zawilgoceń, a tajemniczą cieczą nacierają oczy, ręce, nogi, rany. Kapłani odprawiają msze w okolicach wierzby. Wokół szpaleru iw, gdzie stoi ta jedyna naznaczona, wymurowano kilka lat temu kapliczkę. Ulokowano ją w miejscu, gdzie tryska źródełko. 

 

Z ciekiem tym wiąże się różne historie, a przeszłość i obecne wydarzenia w jakiś sposób odnoszą się do siebie nawzajem. Według lokalnej legendy prawie sto lat temu, służąca dworska poszła po wodę i w nurcie źródła ujrzała ikonę Matki Bożej z małym Jezusem. Kobieta próbowała wyciągnąć obraz, ale nie mogła go unieść. Nie mógł uczynić tego także ksiądz. Dopiero licznie zgromadzeni wierni wydobyli ikonę z wody i przenieśli ją do miejscowego kościoła. Obraz do dziś przechowywany jest w świątyni. Tam, gdzie tryskało źródło zdarzały się uzdrowienia z poważnych dolegliwości. 

 

Ludzie wspominają, że w czasach sowieckich źródełko próbowano zlikwidować układając na nim bruk przy budowie drogi. Robiono to celowo, aby trwale usunąć miejsce kultu.  Źródło zidentyfikowano na nowo przy pomocy ruszczkarza. W jego miejscu ustawiono wspomnianą kapliczkę. Do wsi zewsząd ruszyły pielgrzymki. Ludzie w każdym wieku chcą zobaczyć i dotknąć cudu, wierząc, że wilgoć z drewna poskramia choroby. Ze źródła czerpią wodę do plastykowych butelek. 

 

Cud wierzby w Czumali wydarzył się na przełomie lipca i sierpnia 2012r. W następnych dniach podobne zjawisko zaobserwowano w pobliskiej wsi Dobra Wody (ukr. Добраbода). Tam też w miejscu odciętej gałęzi na starej wierzbie pojawiła się sylwetka kobiety. Z mikropęknięć na wizerunku sączy się ciecz.

 

 

Źrodło: Газета Місто

Ocena: 

Nie ma jeszcze ocen
loading...

Komentarze

Portret użytkownika normalny?!

Przecież ona nadal rośnie(!)

Przecież ona nadal rośnie(!) a nie stoi jak obumarłe drzewa !!!  Smile   Weźcie się w garść pismaki  Biggrin
PS.Tak kolego "jaco" - to się nazywa bałwochwalstwo  -  a pisze się StwoRZeniu od StwóRcy  !    Wink 

Portret użytkownika baca

A propos tej wierzby to od

A propos tej wierzby to od razu widać nieprofesjonalne cięcie. Tyle „zdziałać” to każdy amator z piłą łańcuchową potrafi. Posłuchajcie jak to robią zawodowcy. Otóż jako że wakacje wakacjami a Szaraków ani śladu zabrałem się za poszukiwania Upadłych Aniołów. Kurde mol, one przecież muszą gdzieś być. Wydedukowałem że niechybnie robią za tak zwane duchy i straszą sobie, no to korzystając z bliskości wpadającej do Atlantyku Loary wyruszyłem pooglądać sobie jakieś zamki, jako że statystycznie rzecz biorąc co drugi powinien być nawiedzony. Ot taka mnie myśl naszła na weekend. Przewodniki podają że jest ich we Francji coś z tysiąc dwieście egzemplarzy no więc jest co zwiedzać. Ponadto w co drugim straszy więc to niechybnie muszą być te potłuczone demony które spadły z nieba, no tak czy nie tak? Upadłe anioły to zawsze jakaś namiastka Szaraków.  Ponadto nadmiar morskiej soli tak już zdążył zakłócić równowagę kwasową mojego ciała że na włosach pod pachami wyrosły mi kiście kryształów wyglądających jak te stalagmity z Wieliczki. Stalagmity zgoliłem co prawda i już się zastanawiałem czy nie wcierać w skórę na noc cukru pudru aby PH wróciło do normy kiedy nagle w Internecie dowiedziałem się właśnie o tych aniołach, demonach a nawet szatanach które, jak wieść niesie zstąpiły na ziemię. Ani chybi całe te towarzystwo musi się ukrywać na tak zwanych nawiedzonych zamkach – to przecież logiczne, no tak czy nie?
A wiec do roboty. Jeden zameczek, drugi, trzeci... a przy chyba już czterdziestym zamku, to była akurat sobota, nagle zauważyłem kilkaset samochodów. Wszędzie balony, wstążeczki, kokardki i tym podobna cepelia. Wesele jak nic. I w związku z tym od razu naszła mnie spontaniczna myśl aby zamiast jak zwykle napadac na biednego McDonalda, tym razem dla urozmaicenia wtrynić się na weselne koryto.  Musi  będzie lepsze, no tak czy nie tak? W końcu na weselach nie truje się gości hamburgerami z majonezem. Zaparkowałem zatem nieco dalej, podeszłem na nogach i odpiąłem sobie kilka kokardek. Następnie przywiązałem je do swojego auta i podjechałem jeszcze raz. Jakiś umundurowany jak Michael Jackson lokaj od razu pokazał mi miejsce do parkowania i podszedł po zaproszenie. Wysiadłem z pokerową miną i powiedziałem mu „mersi garsą” a on dalej o jakimś zaproszeniu. Poklepałem więc czarnego dżentelmena w ramię, uniosłem w górę kciuk i skinąłem w milczeniu głową. On wtedy: kim ja jestem, czy jakoś tak. Oglądał ze zdziwieniem to mnie to tablice rejestracyjne. Objąłem go więc ramieniem na dłuższą chwilę, nachyliłem się do jego wyposażonej w pompon głowy, wolną ręka pokazałem na największy tłum i powiedziałem mu szeptem : „familia, compri?”
Chciał coś powiedzieć ale nadjechał następny gość. Garsą, rozpogodził się więc natychmiast i się utlenił gdzieś. Dobra. Wyjąłem więc spod koła zapasowego moją marynarkę, (służącą na codzień jako podkładka pod kolana przy wymianie kół), i przewiesiłem ją sobie przez ramię mając w planie zapytać kogoś życzliwego o żelazko w razie jakichś dziwnych pytań dlaczego ona taka wymięta, lub coś. Grunt to dobry kit a taki że marynarka zawsze może upaść z pleców a potem może ją natychmiast przejechać tir – bije na głowę wszystkie argumenty, no tak czy nie?
Ku mojemu zdziwieniu nikt jednakże o marynarkę się nie zapytał no więc nie musiałem się nawet produkować o żelazkach. Podwinąłem więc rękawy koszuli, rozpiąłem parę guzików a zbędną już marynarkę na razie zachomikowałem w jakimś gęstym żywopłocie. Obeszłem cały zamek szukając koryta. I na trawniku za zamkiem ale jeszcze przed prywatnym jeziorkiem namierzyłem wreszcie je.
Buchały tam kłęby pary i dymów z jakiegoś mega grila obsługiwanego przez... stado SZARAKÓW! No mówię wam. Wreszcie je mam. Nie spuszczałem zatem z Szaraków wzroku, nie mrugałem, ignorowałem dym i tak się koncentrowałem na tym żeby nie ruszyć powieką aż mi zaczęły w końcu łzawić oczy. Wtedy niestety ale musiałem mrugnąć kilka razy. Szaraki oczywiście natychmiast się zdematerializowały i spadła od razu nie wiadomo kiedy ich ilość a już całkiem z bliska okazało się to złudzeniem optycznym a niedoszłe Szaraki grupą Wietnamców. Małą grupą bo w liczbie jednego. Pełen zatem obaw o to że przy wietnamskim kucharzu to podadzą pewnie kota albo psa nieco mi opadła szczęka. Psychicznie byłem od razu nastawiony na klęskę w postaci, ślimaków, małży lub podobnego gówna – w końcu to Francja no nie? No ale nie aż taką jak w przypadku reksiów oraz mruczków. Nie można przecież zjeść kotka, no tak czy nie? Już wolałbym wtrynić wiewiórkę. Nieważne. Mając na kucharza oko, nieufne jak kuźwa mać, namierzyłem tymczasem facia (też w mundurze generała tajemniczej afrykańskiej armii) który krążył z tacą i w przeciwieństwie do proboszcza, on z tej tacy znienacka rozdawał prezenty. Dą perinią, czy coś co tak samo ładnie brzmi. Zapodałem z cztery kielonki żeby złapać rytm i rozluźniony bąbelkami wmieszałem się w tłum aby się rozejrzeć bo nagle jakoś przestał mnie dręczyć głód. Pyza tym na trawniku były jeszcze same puste stoły i tylko samotny Wietnamiec walczący przy grilu jak oszalały w kłębach dymu tam był. Wywnioskowałem że nie jest to właściwy moment czyli że nie wypada aby samemu zasiąść do kilkusetmetrowego stołu i... żreć. Mam intuicję, no nie? He, he, he. Koryto musi zaczekać. Wszyscy całowali pannę młodą więc Baca też tak zrobił. Pachniała ładnie, (szaneeeeel numero sęk), smakowała też (wapno z odrobiną tynku) i wreszcie się wyjaśniło po co za zamkiem stoi betoniarka – oto najtańszy sposób na urobienie perfekcyjnego makijażu, moi drodzy. Aby na noc poślubną go zerwać wystarczy tylko odrobina pracy dłutem i to wcale nie najcięższym.
Złożyłem zatem kondolencje również panu młodemu bo chłop nawet jeszcze nie wiedział że bierze ślub z betoniarzem zbrojarzem. Ech ci ludzie, mają po dwadzieścia lat i już ładują dwudziestokilowe maski na twarz. Francja elegancja a więc tynk pierwszej jakości  - na pierwszy rzut oka nie widać, jednakże po czterdziestce, po takich dawkach chemii, to chyba będą kłaść glazurę.
Natarczywy posmak zaprawy murarskiej przepiłem następnym kielonkiem dostarczonym przez niezmordowanego generała wojsk chyba podwodnych oraz pancernych sądząc po jego naszywkach, i z kolejnym kielonkiem w ręku zrobiłem sobie kolejną rundkę wokół zamku w poszukiwaniu miejsca gdzie mógłbym opróżnić pęcherz, bo nagle zrobił mi się jak przepełniony worek z odkurzacza.
Wszędzie kupa ludzi, strasznie mało zarośli a pęcherz jak dług publiczny z minuty na minutę coraz bardziej mi nabrzmiewał. Kiedy prawie już straciłem nadzieję namierzyłem pod samym zamkiem sprawiedliwy dąb, taki za którym ze trzech ludzi mogłoby się jednocześnie odlać, no więc robiąc już kokardki kolanami resztką sił powlokłem się do niego. Ooooooo jak dobrze.  Kiedy było już po wszystkim udałem się wraz z pozostałymi wreszcie jeść. Oj ludzie mówie wam, ci od Wietnamca podali jakieś mięsko zupełnie czarne o smaku takim że w życiu niczego lepszego nie jadłem. Tak mnie smak tego zaintrygował że wszystkich się pytałem co to u licha jest, ze takie dobre? A w odpowiedzi wszyscy niezmiennie: canard, canard, canard. Co to jest canard, jak rany? Łeb mi już pękał od rozmyślań no bo w końcu co to może być? Kanarek? Kamerdyner? Kontroler? Cholera wie, a może... ale nie, no dajcie spokój, a może to czarny emigrant, czyli obywatel wysp kanaryjskich, no bo w sumie mięsko było czarne a po Wietnamcach wszystkiego można się spodziewać, no tak czy nie? W końcu mając kałacha i dwa rowery pokonali imperium syjonistycznego dobra, no nie? Skopali jak psa ojczyznę Rambo, Elvisa i Człowieka Nocnika, czyli lorda Wadera. Ale to już nieważne, mięcho było dobre więc chyba z cztery razy sobie dołożyłem na talerzyk tego canarda i już miałem się utlenić kiedy nagle podano deser. Na deser moi drodzy, był sorbert i to taki że się rozpływał w gębie. Siedem miseczek zarzuciłem tego cytrynowego coś i zarzuciłbym jeszcze ze siedem ale mi zamarzły zatoki. A jak odmarzły to ciśnienie znowu poszło na pęcherz. Udalem się zatem z kolędą do dęba. Przy dębie jednak spotkała mnie niespodzianka bo był tam już mały tłumek. Właściciel zamku i paru kolesi. Ponieważ nie zanosiło się aby stamtąd odeszli ulżyłem sobie po drugiej stronię dębu  a potem zapytałem o co chodzi i wtedy się wyjaśniło że pragną wyciąc tego dęba bo zasłania jedną z wież. Wtedy ja im na to że to się doskonale składa bo jestem akurat specjalistą od drzew. Inżynierem, rzecz jasna Smile Oni czy aby naprawdę. A ja im że ależ oczywiście że nie, bo tak naprawdę to w Polsce to my jeszcze nie zeszliśmy z drzew. Ha, ha, ha. A tak już mówiąc na poważnie to ja na to ze znam się na wycince jak nikt gdyż jestem normalnie dyplomowanym ekspertem. (Nie tylko wiem bowiem jeszcze z przedszkola wszystko o dębach (dąb dupa dębowa) ale znam jeszcze bardzo wiele innych ciekawostek.) Od wycinek natomiast jestem niekwestionowanym ekspertem i to nie podlega nawet dyskusji. Moja pewność siebie sprawiła że łyknęli ten kit i od słowa do słowa zaczęliśmy tworzyć biznesplan czyli kosztorys tego przedsięwzięcia. Ja im że to sprawa która się może zamknąć w zaledwie dwóch tysiącach euro a oni że drogo, bo to przecież nie może tyle kosztować itp. Wtedy ja że to tylko pozory. Sprawa bowiem wygląda podobnie jak z iphonem tego martwego żyda - Jobsa. Kosztuje on co prawda pięćset euro ale nie kosztuje pięćset jego produkcja. Produkcja iphona kosztuje bowiem pięć miseczek ryżu a czterysta dziewięćdziesiąt dziewięć to jest suma ekonomicznego szantażu jaki posiadał martwy żyd Jobs aby nakłonić te malutkie chińskie dzieciąteczka do składania iphona w zamian za miseczkę ryżu albo garstkę innych nasion. Z dębem jest zupełnie podobnie bo jego wycięcie kosztuje jakieś dwieście ale wiedza jak to zrobić w sposób profesjonalny jest warta tysiąc osiemset. Co najmniej bo gdyby wmieszał się w to żydofiskus, żydovat, żydoubezpieczalnia to ho, ho, ho. Ponadto nie jestem maleńkim chińczykiem, nie żywię się nasionami, dąb też nie jest malutki i jeśli mam już pracować to chciałbym zacząć od rozsądnej stawki czyli równowartości dwudziestu miseczek ryżu na godzinę a przecież wiadomo że apetyt w miarę jedzenia rośnie, no tak czy nie?
 No dobra, uśmiechnęli się i zgodzili na tysiąc dziewięćset, (wstępnie rzecz jasna tylko jeszcze tego nie wiedzieli Smile a ja przystąpiłem do logistyki. Jako że oprócz marynarki nie posiadałem niczego z ekwipunku drwala poszedłem się z tym dębowym problemem po prostu przespać.
Na drugi dzień też... spałem z przyczyn prozaicznych, gdyż miałem kaca i była niedziela wszystko pozamykane i brak tym samym dostępu do jakiegoś hot spota aby o dębowe problemy wypytać wujka Google.
W poniedziałek natomiast już się wziąłem za robotę na poważnie. Obeszłam dęba trzykrotnie. Był skurwiel duży, jak się okazało po dokładniejszych oględzinach. Niemal idealnie cylindryczny jeśli nie liczyć paru sęków. W obwodzie, normalnie jak Angela Merkel gdyż nie znalazłem nawet śladowego fragmentu szyi lub bioder. Aż strach się bać. A ponadto na najwyższej gałęzi siedział wredny kruk. Patrzał i patrzał na mnie bez przerwy. Chyba gad wiedział co się kroi bo co chwila usiłował mnie osrać. Przez krótką chwilę nawiązaliśmy kontakt wzrokowy i patrzeliśmy sobie z nienawiścią w oczy. Potem kruk zakrakał szyderczo i znowu chciał mnie osrać.
Odłożyłem zemstę na potem wsiadłem w pojazd i pojechałem do carefura gdzie jest darmowy necik. Tam były dwa megabajty na sekundę toteż nastawiłem z siedem żydofilmów z torrenta a czekając aż zejdą na twardziela dowiedziałem się wszystkiego co potrzeba o wycinaniu drzewa.
Dobra, jak tylko Hollywood skończył mi ładować wideo na życzenie zamknąłem laptopa i poszedłem do castoramy. Dostałem tysiąc euro zaliczki a konto dęba no więc mogłem zaszaleć, he, he, he.
Zignorowałem zatem jakieś regały ze strażackimi toporkami w sam raz dla młodzieży wracającej z wiejskich dyskotek, te z maczetami dobrymi co najwyżej dla harcerzy lub młodocianych kibiców, te z piłkami łańcuchowymi dla nieletnich majsterkowiczów, jak również te z pilarkami dla niemowląt i poszedłem od razu na dział zabawek dla dużych chłopców.
Tam w gablocie, moi drodzy, namierzyłem ją. Prawdziwe narzędzie. Siekiera – marzenie. Cud techniki stworzonej przez homo sapiens. Metr dwadzieścia w kłębie, waga jakieś piętnaście kilo o wspaniale wypolerowanej rękojeści. Taką siekierą nie tylko można odpiąć koło od samochodu ale nawet lokomotywę od wagonów. Taką siekierą bez najmniejszego wysiłku można otworzyć konserwę i trzymającego ją rycerza... jednym płynnym rąbnięciem. Z taką siekierą można się od razu ubiegać o najwyższy urząd w państwie, przy założeniu że przyjdzie nam, kandydować w krainie Wikingów.
Widząc już oczami wyobraźni rozdziawionego dzioba kruka kiedy tylko ujrzy narzędzie dla orłów, zacząłem się opętańczo śmiać sam do siebie. Śmichy chichy zakończyłem porządnym, podwójnym (chrrr, chrrr) charknięciem i udałem się do kasy. Siedemdziesiąt dwa euro kosztowało narzędzie zagłady tego czarnego drobiu.
Dobra wróciłem do dębu, zignorowałem szydercze skrzeki kruka, pokazałem mu gwóźdź programu czyli mój topór wojenny i zanim jeszcze doszedł do siebie od razu zdzieliłem dęba z bekhendu.
Dąb odpowiedział.
Jezu, Kuźwa Chryste, moje delikatne ręce masażysty bobrów, te superczułe dłonie stworzone wręcz do mammografii, przeszył tak okrutny prąd że od razu mnie sparaliżowało. W prawej ręce straciłem czucie aż do pachy a w lewej tylko do łokcia. Ból był tak potworny, że w prostych żołnierskich słowach powiem wam że gdybym miał wówczas marchewke w dupie to bym od razu wycisnął wszystkie soki. Zostałoby samo suche, bez cienia wątpliwości. Nie róbcie nigdy tego w domu, dzieciaki. Chodzi o wycinanie dębów aczkolwiek zabawy z marchwią też mogą się okazać ekstremalnie niebezpieczne. O matko przenajświętsza. Co to było? Natychmiast odłożyłem na potem armagedon dla krukowatych i czym prędzej wróciłem do miasta poszukać jakichś rękawic. Bez rękawic nawet nie ma się co zabierać za wycinanie dęba. Cholerny wujek Google – zapomniał oczywiście o tym wspomnieć.
Nieważne. Kupiłem porządne rękawice dla snowboardzistów, którzy jak sama nazwa wskazuje, przeważnie robią zjazd dupą po kamieniach i pewny że ich rękawice sprawdzą się także w innych sportach ekstremalnych, powróciłem do dębu. Tam jednakże ogarnęły mnie od razu nieokreślone wątpliwości wiec zamiast działać pochopnie jeszcze raz obejrzałem podejrzliwie rękawice, siekierę, kruka i dęba... i postanowiłem się z tym przespać. Działania bezmyślne rodzą bowiem same błędy a ja nie chciałem być jedynym człowiekiem na zamku paraliżowanym dwa razy dziennie.
Drugiego dnia oprócz nazwy operacji nie wymyśliłem nic więcej a więc plagiatując jeden z odcinków Hansa Klossa przystąpiłem do akcji pod kryptonimem „Liść Dębu”. Spojrzałem na kruka, kruk spojrzał na mnie,  a ja niczym samuraj w pełnym szacunku pokłonie dla siekiery zacząłem wciągać rękawice. Nie miałem co prawda drewnianych samurajskich portek i drewnianej samurajskiej zbroi no ale w końcu co tam kruki wiedzą o samurajach, no nie? Kruk się zesrał i tak. Potem dąb również dostał ode mnie pierwsze pełne szacunku spojrzenie. Patrzałem na niego przez dłuższą chwilę gdyż wypatrywałem tego miejsca gdzie u Angeli Merkel powinna być szyja. Niestety tym razem również nie odnalazłem a zatem nie gapiłem się jak głupi tylko wziąłem rozmach i ciąłem go tym razem na ukos. Nie róbcie nigdy tego w domu, dzieciaki. Nie będę już używał prostych żołnierskich słów tylko powiem wam subtelnie że siekiera mi się omskła, okręciła jak śrubokręt i w efekcie nadjebałem sobie piszczel. Na szczęście obuchem i na szczęście dżinsy zamortyzowały uderzenie bo inaczej gdybym miał pecha odrąbał bym sobie nogę. Kruk skrzeczał szyderczo, ja szalałem po całym zamku szukając apteczki a dąb sobie rósł w najlepsze. W końcu namierzyłem jakąś apteczkę w kuchni ale ponieważ był niej jedynie przeterminowany spray na mendy (Francja – elegancja, he, he, he) śmiejąc się poprzez łzy czym  prędzej wyruszyłem do miasta po jakieś coś na rany rąbane. Nogę porzadnie schłodziłem w fontannie na rynku a potem kupiłem rolkę plastra jakieś pieluchy i powróciłem do zamku. Tego dnia także już nie miałem odwagi zmierzyć się z dębem, gdyż noga non stop pulsowała w niemiły sposób, tylko zamiast tego postanowiłem dokładniej przemyśleć sprawy aneksu do umowy jako że stopień trudności niebezpiecznie zdążył się zwiększyć. Widząc że mam zapieluchowany piszczel szerszy od kolana i wyglądam jak bramkarz od hokeistów właściciel zrozumiał niespodziewane problemy natury technicznej oraz moje rozterki wewnętrzne i pod wieczór stanęło na dwóch i pół tysiącach.
Sen nie przyniósł jednak żadnej odpowiedzi a zatem o wschodzie słońca następnego dnia Akcja Liść Dębu – wariant B weszła do fazy finalnej. Podszedłem na jednej nodze do dębu, spojrzałem na kruka, on spojrzał na mnie i bez słowa doszliśmy do porozumienia. Zrozumiał, diabelskie nasienie że to jest ten dzień. Dzień sądu, który musiał kiedyś nadejść. Nie srał, nie skrzeczał, nie rozdziawiał dzioba, tylko w milczeniu obserwował moje przygotowania do wojny oblężniczej. Ja bowiem już nie rzuciłem się na dęba bezmyślnie. O nie, moi drodzy.  Bezmyślnie to, proszę ja was, działają amatorzy. Jako zawodowiec oczywiście nie mogłem tak postępować. Metodycznie jak Niemcy pod Stalingradem zacząłem pod dębem gromadzić machiny oblężnicze. Pod betoniarką namierzyłem taczkę a więc przytargałem ją pod dęba i ustawiłem na boku w charakterze ochraniacza na piszczele. Za taczką leżała apteczka, jakby nie daj panie boziu znów coś wymknęło się spod kontroli, za apteczką stała zgrzewka wody mineralnej, a dopiero za zgrzewką stały moje nogi owinięte starannie w dwa plażowe ręczniki gdyby taczka, zgrzewka, apteczka i pan boziu jednak nie dały jakoś rady. Dąb przecież może zrobić w dowolnym momencie perfidny kontratak, no tak czy nie tak? W końcu nazywa się ,już chyba formalnie, Angela Merkel.
Skoro to tak, no to zwyczajem Wikingów uroczyście cmoknąłem na szczęście siekierę w trzonek i zadałem cięcie. Wiedziony siódmym zmysłem oraz moim przebogatym doświadczeniem rąbnąłem pod precyzyjnym, profesjonalnym kątem cechującym wyłącznie takich jak ja zawodowców. Kąt był idealnie wyliczoną wartością będącą funkcją fazową wynikłą z potęgi ujemnej tangensa kąta zawartego pomiędzy backhandem (który opanowałem pierwszego dnia) a ciosem ukośnym (wyuczonym na pamięć wczoraj) i w efekcie siekiera pięknym lotem ślizgowym wyglądającym dla niewykształconego laika jak paraboliczny serwis w ping ponga wbiła się w dęba. Bez ofiar w ludziach i sprzęcie w sposób niezwykle profesjonalny, efektownie odpadła od drzewa pierwsza porcja drewna. Chcecie dzieciaki wiedzieć jak rodzi się taki właśnie sukces? Otóż jako naukowiec wykorzystałem siłę nośną ostrza poruszającej się poziomo siekiery co sprawiło że jak jumbojet pokonała ona siłę grawitacji, oczywiście też opory powietrza, pomknęła przed siebie niczym szybowiec i przekazała energię kinetyczną dębowi i krukowatym również bo dąb aż się zatrząsł kiedy siekiera skończyła lot z punktu a do punktu b po starannie wyliczonej paraboli. Balistyka, aerodynamika, kosmonautyka i prawa fizyki to podstawa, dzieciaki. Sukces był niesamowity, wręcz niepodważalny, bo widoczny nawet gołym nieuzbrojonym okiem - wyglądało to jakby ktoś Angeli Merkel odrąbał pierwszego sutka. Radość, duża radość, zapanowała po zewnętrznej stronie taczki. Napiłem się wody mineralnej, wyjąłem komórkę, odpaliłem kalkulatora i szybko obliczyłem że jeszcze ze dwa miliony takich uderzeń i Angela padnie u mych stóp.
Ha. Spojrzałem z litością na kruka, ten zesrał się ze strachu i z samozadowoleniem zacząłem rąbać. Wióry fruwały, kruki skrzeczały, taczki rykoszetowały, rolingstonsy z głośników śpiewały, dęby trzeszczały, a ja pobrzękując sprzętem oblężniczym parłem jak kombajn. Pod wieczór spotkała mnie jednak przykra niespodzianka. Otóż wyrąbałem w dębie jakiś nieforemny klin, coś co z boku wyglądało zupełnie jakby Angela Merkel przygotowała się do podania delikatessen czyli kartofelsalat doustnie, i w efekcie siekiera utknęła mi beznadziejnie w gardzieli Angeli, czyli tego klina właśnie. Kiedy ją ledwie wyciągnąłem i walnąłem jeszcze raz, utknęła jeszcze mocniej. No i lipa. Eine, kleine katastrofe, bo jak tu mam powalić dęba kiedy ten mi nie chce oddać siekiery. No jak? Przecież w takim tempie to kontynenty się szybciej poruszają niż idzie wycinka tego cholernego dęba. No nic skoro w ten sposób nie da się nakarmić Angeli opracujemy inny – najlepiej we śnie.
Nastepnego dnia przyśniło mi się rozwiązanie, zarówno kwestii dęba jak i Angeli Merkel. Otóż Angeli można wybaczyć że jednym pierdem wydziela więcej gazów cieplarnianych niż elektrownia na węgiel i spokojnie można ją nakarmić koparką a dęba, który tak pracowicie przerabia jej gazy cieplarniane z powrotem na tlen ściąć sposobem podpatrzonym prosto od matki natury, bowiem matka natura ma rozwiązania najlepsze. Otóż moi mili, skoro nie da się dęba ściąć metodą „na centralnie” należy go po prostu okrążyć. Angeli zupełnie jak Ruskich pod Stalingradem nie da się okrążyć ale dęba owszem. Tak w końcu robią bobry, no tak czy nie tak?
Skoro to tak to w ramach akcji Liść Dębu wariant B Ostateczne Starcie Final Destynejszon przesunąłem się z taczką oraz resztą ekwipunku i zaatakowałem dęba ze wszystkich stron – zupełnie tak samo jak to robią stare dobre bobry. Od bobrów tez między innymi jestem bowiem ekspertem i wiem, że działając tak jak one można pokonać drzewo dowolnej grubości. Pracowicie zacząłem poszerzać gardziel Angeli Merkel do chwili aż pod wieczór miała uśmiech od ucha do uch a nawet, he, he, he, na karku. Zaczęło się już robić ciemno więc postanowiłem definitywnie sprawę zamknąć o poranku i dać łaskawie krukowi jeszcze jedną ostatnią szanse aby się wyniósł w cholerę zanim będzie za póżno.
Wtedy jednak niestety ale dąb sobie zatrzeszczał i zanim się obejrzałem runął na glebę.
Mając do wyboru wszystkie możliwe kierunki świata, wybrał oczywiście... wieżę. W efekcie jego decyzji wieża od trzeciego do pierwszego piętra pękła i to w dość niefajny sposób, a sam dąb obalił się na dwa razy – zupełnie jak Titanic. W miejscu w którym rąbałem pękł do połowy a potem pociągnął część wkopaną w ziemię. Jakiś korzeń nie wiadomo nawet kiedy wystrzelił spod ziemi i trzasnął mnie tak, że ja też zaliczyłem glebę. Upadkowi dęba towarzyszyło niewielkie trzęsienie ziemi a kiedy było już po wszystkim i przestały z góry spadać jakieś pióra i kawałki skasowanych okien wtedy moi drodzy... wtedy dopiero się okazało jak tandetne było budownictwo te czterysta parę lat temu. Uwierzycie że kamienie składające się na zamek były łączone mieszanką gliny i końskich odchodów? No lipa taka że po prostu nie do wiary. Dziw że ktoś w ogóle kupił tę kupę gówna.
Właściciel ze stoickim spokojem przyjął do wiadomości zadziwiającą przemianę taczki w coś jak gdyby łopatę tyle że o dwóch trzonkach. Pogodził się również ze śmiercią kruka który upaćkał pierzem i gównem pół zamku. Przełknął również gładko gigantyczną wyrwę w trawniku wyglądającą jak te leje w Normandii tuz po lądowaniu aliantów. Jakoś jednak pęknięta wieża nie dawała mu spokoju nie wspominając o oknach które też należały do historii. A zatem szybko zaproponowałem mu w sumie niedrogą rekonstrukcję tego wieżowego skrzydła. Ten zamek da się jeszcze uratować zakończyłem optymistycznie żeby gościu nawet przez chwilę nie zwątpił, zaraz rzecz jasna jak tylko uda mi się zmontować brygadę zaprawionych w budowie zamków specjalistów z rusztowaniami, dźwigami i tak dalej. A i stolarzy, znam niczego sobie jeśli chodzi o okna. Właściciel zaczął się jednak wahać, (pewnie ciążył mu psychicznie kosztorys :-), i coś mi mówi że nieprędko chłop się zdecyduje.
Do tego czasu jednak moja wewnętrzna uczciwość nakazuje sprostować dane z przewodników. Na dzień dzisiejszy kochani zamków we Francji jest bowiem dokładnie tysiąc sto dziewięćdziesiąt dziewięć. I pół.
Te straszne historie to jednak już przeszłość, obecnie leżę znowu na plaży, piszczel na słoneczku spokojnie mi się zabliźnia a ja niechcąco bogatszy o dwa tysiące siedemset pioęćdziesiąt myślę o wszystkim tylko nie o pracy. (2750 bo podczas liczenia właścicielowi tak latały łapy że mu wypadlo co nieco – jak poszedł no to sobie znalazłem napiwek Smile Czasami tylko jeszcze budzę się zlany potem kiedy mi się przyśni że siedzę w przymierzalni i mam do przymierzenia siedem par spodni i siedem razy nogawka mi o karba na piszczelu haczy.
Tak że dzieciaki ważna sprawa: PRACA MOŻE POWAZNIE ZASZKODZIC WAM I OSOBOM W WASZYM OTOCZENIU! JEŚLI NIE WIECIE JAK RZUCIĆ ROBOTĘ SKONSULTUJCIE SIĘ Z BACĄ – POMOZE WAM NAPISAĆ LIST MOTYWACYJNY
Obecnie mój wzrok ukierunkowany jest wyłącznie na tych kochanych bobrach, których z sezonu na sezon jest coraz mniej na plażach nudystów. Może, kto wie, UNICEF wpisze je łaskawie na listę ginących gatunków?
Pozdrowionka.
PS jak podaje wujek Google canard to kaczka, a zatem najlepsze koryto mojego życia możemy nazwać spokojnie „le canard a la chateau”, ponieważ było nie było był to kaczor pożarty przeze mnie na zamku.

Portret użytkownika Prc

Te upadłe anioły to nie

Te upadłe anioły to nie szaraki ale nordycy, jak Ty! Szaraki są to roboty inaczej androidy, tylko jakoś kaczkowate /poruszaja się jak kaczki jeżeli je zmusić do chodzenia po ziemi bo też mogą się unosić w powietrzu/.
Podobno szaraki i nordsycy są w długotrwałym konflikcie. Taka różnica jak np między PO i PiS. Razem dają też niezły popis. POdobno. POzdrawiam Biggrin

Portret użytkownika olobabolo

Nudne tematy jak cała ta

Nudne tematy jak cała ta strona .Statki kosmitów które niby są ,ale jakość zdjęć zawsze taka kiepska że rozmyte mimo że ludzie mają super sprzety w domu i tym co je maja nigdy nic sie nie przytrafia, tylko ci co mają stare komórki cos filmuja i fotografują.Ja oprucz chmur chemicznych nic na niebie ciekawego nie widze .

Portret użytkownika olobabolo

Ten portal staje sie bardzo

Ten portal staje sie bardzo nudny , zawarte informacje coraz bardziej nieciekawe.
Jak tak dalej bedzie to zniknie jak te wszystkie ufoludki i statki kosmiczne ktore leciały do ziemi i nie doleciały nigdy.

Strony

Skomentuj